Autorem tekstu jest Dawid Karpiński. Tekst z archiwum Film.org.pl
Filmy nauczyły nas, że matka natura nie jest w ciemię bita i przekornie poukrywała lekarstwa na dręczące ludzkość choroby w otaczającej nas faunie. Nie jest to łatwe, najczęściej, aby pchnąć badania do przodu, trzeba zwierzaka podrasować, a osobniki na sterydach rzadko poddają się ograniczeniom narzucanym przez człowieka. Gdy następnym razem będziecie sięgać po aspirynę lub viagrę (oby jak najpóźniej!), pomyślcie o kadrze naukowej, która straciła życie użerając się z przerośniętymi rekinami, karaluchami czy wężami (odpowiednio: Deep Blue Sea, Mimic oraz Anaconda), na rzecz rozwoju medycyny. Reżyser rewelacyjnego Cube postanowił po swojemu zabrać się za tą ograną, ale wdzięczną dla gatunku horrorów, tematykę. W swoim głośnym debiucie skupił się na ofiarach nietypowego i moralnie odrażającego eksperymentu, chociaż trzeba zaznaczyć, że badanie zamkniętych w sześcianie ludzi, to tylko jedna z możliwych interpretacji Cube. Zakładam przy tym, że słabe kontynuacje funkcjonują raczej na zasadzie ciekawostki i skoku na kasę, niż sensownego rozwinięcia idei pierwszej części. Istota skupia się na dokładnym śledzeniu ścieżki, jaką podąża młoda i ambitna para genetyków. Gdy krzyżowanie gatunków zwierząt zaczyna przynosić wymierne efekty, zarząd nie pozwala na coraz mniej etyczne eksperymenty. To ciekawe odwrócenie ról, bo dotychczas to beneficjenci eksperymentów pełnili rolę tych złych, którym rządza zysków przesłaniała zdrowy rozsądek. U Nataliego to szefostwo stopuje badania, chociaż robi to głównie ze strachu przed opinią publiczną oraz chęcią jak najszybszego zarobku na efekcie prac, których przecież nie sponsorowano charytatywnie.
Clive i Elsa potajemnie kontynuują prace, ale już z wykorzystaniem ludzkiego DNA. Reżyser sprytnie zostawia fałszywe tropy, wyposażając hybrydę w coraz to nowe, przydatne funkcje pochodzące od użytych gatunków. Widz podświadomie czeka, aż organizm posiadający przydatne cechy różnych zwierząt, ucieknie, wykorzystując swoje umiejętności. Jednak Istota nie opiera się na tym ogranym dla monster-movies schemacie. Motyw „stworzyli go i uciekł” pojawia się, ale stanowi stosunkowo niewielki procent fabuły i wyraźnie kontrastuje z resztą. Organizacja pracy w laboratorium pozwala głównym bohaterom na korzystanie z aparatury naukowej bez konieczności odpowiadania przed zarządem czy nawet współpracownikami. Początkowo w przekraczaniu granic przoduje Elsa, ale w końcu i jej partner zupełnie traci dystans do eksperymentu. Doskonale widać to w scenie mniej więcej w środku filmu, gdzie oboje szukają stwora, który na chwilę zniknął im z oczu. Clive wspomina, że to właśnie przed tym ostrzegali ich wykładowcy od etyki, ale po obojgu ta uwaga spływa jak po kaczce. O przerwaniu lekkomyślnych eksperymentów opierających się na zasadzie „zobaczymy co się stanie dalej”, nie ma mowy.
Kolejnym ciekawym pomysłem jest stopniowe przeobrażanie się hybrydy w człowieka. Dren rodzi się jako obrzydliwa glista, lecz z czasem coraz bardziej upodabnia się do swoich stwórców. Często widać Dren od pasa w górę, gdzie właściwie tylko rozszczepione źrenice i trójpalczaste dłonie zdradzają jej nieludzkie pochodzenie. Oczywiście takie kadrowanie było przede wszystkim podyktowane oszczędnościami na animacji trójprzegubowych nóg. Vincenzo Natali dysponował stosunkowo niewielkim budżetem i nie mógł sobie pozwolić na więcej scen akcji, chociaż moim zdaniem jest ich w sam raz, a od strony technicznej nie mogę niczego zarzucić. Początkowo stwór jest w całości animowany komputerowo i dopiero po nabraniu wystarczającej liczby ludzkich cech zostaje zastąpiony ucharakteryzowaną Abigail Chu i Delphine Chanéac. Design jest niezły, w wyglądzie Dren jest coś niepokojącego, udało się znaleźć odpowiednie proporcje między cechami ludzkimi a zwierzęcymi, których jest stosunkowo mało. Dobrze, że nie starano się stworzyć kolejnego odrażającego stwora, których do tej pory widzieliśmy na pęczki. No, ale nie zapominajmy, że Istotę swoim nazwiskiem wspiera Guillermo del Toro, któremu zawdzięczamy jedne z najlepszych i najbardziej oryginalnych potworków ostatnich lat: Pale Mana z Labiryntu Fauna i Anioła Śmierci z drugiego Hellboya. Niestety, w sferze audio nie jest tak wesoło, początkowo Dren komunikuje się za pomocą dźwięków, którym najbliżej do teletubisiów po denaturacie (poważnie, tak to brzmi). W miarę upływu czasu zmienia się wygląd zewnętrzny, ale stwór nadal wydaje z siebie te irytujące odgłosy, co w mojej opinii niszczy klimat wielu scen z Dren. Dopiero pod koniec, wraz z kolejnym przeobrażeniem, sytuacja się poprawia, ale w niewielkim stopniu. Szkoda, bo film stara się być poważny a tu taki feler.
Nie wszystkim przypadnie do gustu powolna narracja, Istota jest momentami wręcz nudna, ale w pozytywnym sensie. Jest to dokładne przeciwieństwo pierwszego Gatunku, gdzie miksowanie DNA i eksperymenty były tylko preludium do szaleńczego wyścigu z czasem. Dobrze, że po latach można obejrzeć film, który próbuje ugryźć w sumie ten sam temat z zupełnie innej strony, bo chyba nikt nie spodziewał się, że dokonają tego lipne sequele Gatunku, które osiągnęły poziom legendarnej wytwórni Asylum.
Nieźle spisała się para głównych aktorów, nie są to może oskarowe popisy, ale kilka scen wymagało od nich umiejętności na przyzwoitym poziomie. Istota to twardy orzech do zgryzienia. Brak pozytywnych bohaterów, realistyczne, brutalne i momentami bardzo odważne sceny, ale też kilka nietrafionych pomysłów i całkowicie skopana „sequelowa furtka”.