IO. W świecie po katastrofie bez zmian
Przyzwyczailiśmy się do tego, że autorzy większości wizji SF nie mają dla nas dobrych wiadomości. Naszą planetę czeka rychły upadek, a jedynym godnym wyjściem z sytuacji, stwarzającym możliwość do przetrwania gatunku ludzkiego, jest ucieczka. Jeszcze niedawno jej naturalnym kierunkiem był Mars. Teraz twórcy częściej wybierają na nowy dom dla ludzkości coraz to bardziej egzotyczne rejony. W ubiegłorocznym The Titan miał to być, a jakże, Tytan, jeden z księżyców Saturna. W kolejnym SF spod szyldu platformy Netflix szansę dla człowieka ma dawać jeden z księżyców Jowisza – Io.
Bohaterka filmu ani myśli jednak wynosić się z Ziemi. Najwyraźniej fakt funkcjonowania w skażonym środowisku, niepozwalający na normalne życie, nie jest dla niej wystarczającą zachętą do zmiany miejsca zamieszkania. Wszystko przez zapewnienia jej ojca, naukowca, któremu dała wiarę, a którego pracę po jego śmierci kontynuuje. W teorii zakładał on bowiem, że życie na Ziemi zdoła ponownie wyewoluować – potrzeba tylko do tego czasu i cierpliwości. Bohaterka, postawiona przed decyzją o pozostaniu na Ziemi albo ucieczką z niej, poznaje wkrótce mężczyznę, który przekonuje ją, że ich przyszłość nie jest już związana z matczyną planetą.
Zwiastun napełnił mnie mocnym sceptycyzmem w stosunku do tego projektu. Spodziewałem się ckliwej historyjki, wykorzystującej najprostsze, melodramatyczne chwyty, kierujące prosto w objęcia emocjonalnego banału. Po części to właśnie otrzymałem. IO to science fiction z gatunku tych, które zamiast działać na widza efektem, wolą zaryzykować wciągnięciem go w przeżywanie prostej, oszczędnej, momentami także nudnej historii. Jeśli jednak o mnie chodzi, to już od pierwszych minut poczułem łączność zarówno z bohaterką, jak i jej losem. To bardzo ciekawe, że choć nie uświadczyłem w IO niczego, czego bym wcześniej w kinie postapokaliptcznym nie widział, to jednak zapoznawanie się z filmem odbyło się wyjątkowo bezboleśnie.
Kilka czynników się na to złożyło. Jest coś ujmującego w młodej aktorce wcielającej się w główną rolę. Margaret Qualley widziałem wcześniej w serialu Pozostawieni i już wtedy zwróciła moją uwagę jej specyficzna swoboda w sposobie gry, przekładająca się na niezwykle naturalne oddanie zadziorności bohaterki. W IO miała do zagrania rolę o wiele mniej skomplikowaną, niemniej wciąż widać w niej było ujmującą pewność siebie, przekładającą się na siłę charakteru jej postaci – krzepkiej duszy zamkniętej w filigranowym ciele. Również jej wypisana na twarzy ciekawość świata tak bardzo pasowała do historii zaprezentowanej w IO.
Podobne wpisy
Widać było ograniczenia budżetowe, niepozwalające twórcom na zaprezentowanie postapokaliptycznych realiów w pełnej krasie. Paradoksalnie zadziałało to na plus, gdyż delikatne sugestie formułowane zdjęciami wystarczyły mi do rozkręcenia wyobraźni. Najbardziej jednak spodobały mi się wskazówki płynące z tematyki filmu. Bardzo ciekawie ubarwiły historię wszelkie mitologiczne wstawki, wynikające z fascynacji bohaterki. Szkoda tylko, że nie zachowano w nich konsekwencji – gdy bohaterka w końcu realizuje marzenie i staje naprzeciw obrazu w galerii sztuki, znacznie lepiej dla historii byłoby, gdyby ujrzała na nim nie Ledę, ale Io, bo korespondowałoby to z tytułem. To jednak szczegół.
Jedno spostrzeżenie wydaje się kluczowe. Powód, dla którego bohaterce tak trudno jest opuścić Ziemię, nie jest tylko związany z chęcią odzyskania obumierającego środowiska naturalnego. Ziemia to także dziedzictwo kulturowe, będące wynikiem tysięcy lat działalności człowieka. Zachwyt nad sztuką, symbolicznie zobrazowaną motywami mitologicznymi, daje do zrozumienia, jak trudną decyzją byłoby pozostawienie całego tego piękna za sobą i pozwolenie na to, by uległo zapomnieniu. To tak, jakby zmienić miejsce zamieszkanie razem z wyzbyciem się części swej osobowości.
IO to zaskakująco udany film, choć ma elementy stanowiące o jego przeciętności. Niejednego może znużyć ta stosunkowo wolna, nieśpieszna narracja, niekryjąca zarazem żadnych fajerwerków. Ja jednak zdołałem zrozumieć dylematy bohaterów, oddać się ich melancholii oraz tęsknocie za tym, co mogą za chwilę bezpowrotnie stracić.