Interstellar
Każdy kolejny film Christophera Nolana wywołuje ogromne emocje, dzieląc widzów na dwa obozy – fanów, którzy cenią go za próbę przemycenia do blockbusterów swojej autorskiej wizji oraz za umiejętność praktycznego podejścia do produkcji filmów, a także osób, które uważają go za twórcę pretensjonalnego, tworzącego superprodukcje pod płaszczykiem artyzmu. Sam zaliczam się raczej do tej pierwszej grupy, a w kinie Nolana cenię to, że jego filmy nie są jedynie pokazem możliwości komputera, że reżyser stara się zainteresować widza i wciągnąć go do swojego świata, że ma ambicję stworzenia czegoś więcej aniżeli dwuipółgodzinnej pokazówki. Czasami zahacza o łopatologię, ale zawsze w większym lub mniejszym stopniu angażuje w przedstawianą historię. Tak przynajmniej było do momentu premiery Interstellar.
Historia rozpoczyna się w bliżej nieokreślonej przyszłości, w której na Ziemi zaczyna brakować jedzenia. W ciągu jednego pokolenia gatunek ludzki może wymrzeć z głodu. Grupa naukowców z rozwiązanej organizacji NASA przygotowuje się do misji, która może zapewnić przetrwanie ludzkości. Przygotowują ekspedycję, która korzystając z tunelu czasoprzestrzennego, ma znaleźć nam nowy dom, planetę, którą będziemy mogli skolonizować po opuszczeniu Ziemi.
Największym problemem nowego filmu twórcy Prestiżu jest jego scenariusz. Interstellar wygląda jak stary, sponiewierany, utkany ze schematów i banałów kocyk, który gdzieniegdzie ma łatkę sprawiającą, że można go jeszcze używać, ale generalnie nadaje się do śmieci. Niesamowite jak bardzo poszczególne elementy tej układanki gryzą się ze sobą, sprawiając, że momentami mamy wrażenie oglądania mieszanki różnych scen, które zupełnie do siebie nie pasują. Samo założenie było naprawdę ciekawe, bo to nie o zagładę Ziemi tutaj chodzi, chodzi o poświęcenie i o to jakimi kierujemy się w życiu priorytetami, o to ile jest w nas człowieczeństwa. Pod tym względem film naprawdę się sprawdza, Nolan potrafi grać na emocjach, niestety jest to zaledwie 15-20 minut w całej produkcji. Reszta to wypełniacze, które, albo Was zachwycą, albo sprawią, że będziecie patrzeć w ekran i zastanawiać się, o co chodzi. Szkoda, że reżyser nie rozwinął wątków z początku filmu, w którym pokazał nam społeczeństwo chylące się ku upadkowi, gdzie nie ma wojska, historia jest fałszowana, a dzieci mają z góry narzucone role społeczne. Zostało to zaledwie dotknięte, a prosiło się o zdecydowanie więcej.
Najnowszy obraz Nolana próbuje być mądry, brzmieć mądrze i dotykać nauki w sposób, który potrafi przyprawić o zawrót głowy. Postacie co rusz używają naukowych sformułowań (ograniczających się do 4-5 wyrazów), które zresztą same objaśniają widzowi, sprawiając, że film cierpi na syndrom Incepcji (mimo to i tak czujemy się nieco zagubieni). Kolejnym minusem są dialogi. Bohaterowie nie mówią, nie rozmawiają ze sobą, oni przemawiają, sprawiając, że każde, absolutnie każde słowo brzmi jak prawda objawiona. Dosyć powiedzieć, że najlepsze kwestie dostaje robot wojskowy TARS, który jest wielkim plusem tej produkcji – wnosi do niej powiew lekkości i humoru.
Aktorzy to chodzące ekspozycje, ale nie można ich winić za to, jak zostali napisani ich bohaterowie. Najlepiej z jednowymiarowością swojej postaci radzi sobie Matthew McConaughey, wcielającego się w doskonale wykształconego farmera, który samotnie wychowuje dwójkę dzieci. Naturalność, z jaką aktor odgrywa swoją rolę, sprawia, że autentycznie mu kibicujemy. Wszystkie sceny z jego udziałem, zwłaszcza te emocjonalne, potrafią wzruszyć i złapać za serce. Czujemy wtedy, jak dużo jego bohater poświęcił i jak wiele go to kosztuje. O Anne Hathaway i Jessice Chastain może powiedzieć jedynie tyle, że pojawiły się na ekranie. Ani jedna, ani druga nie zrobiły absolutnie nic, żeby zostać zapamiętane. Jeżeli zaś chodzi o etatowego współpracownika Christophera Nolana, czyli Michaela Caine’a, no cóż, aktor od 2-3 filmów powtarza swoją rolę. Jego bohater, profesor Brand, to połączenie lokaja Alfreda z trylogii o Batmanie oraz Milesa z Incepcji. Doświadczony starzec, co chwila rzucający życiowymi mądrościami. Cała reszta pojawia się na ekranie na kilka minut i tak naprawdę ma marginalne znaczenie dla całej historii.
Interstellar zachwyca pod względem technicznym. Efekt próżni w kosmosie robi piorunujące wrażenie i sprawia, że odzywają się we mnie moje klaustrofobiczne lęki. Zdjęcia są przepiękne, a ich autor (Hoyte Van Hoytema) przebił według mnie to, co zrobił Lubezki w Grawitacji. Czuć przestrzeń, a jednocześnie pustkę, która otacza bohaterów. Poza tym anomalie takie jak Czarna Dziura czy tunel przestrzenny są fantastycznie sportretowane i dają wrażenie obcowania z czymś naprawdę unikalnym. Momentami można odnieść wrażenie, że pod względem wizualnym produkcja jest hołdem dla Kubricka i jego Odysei Kosmicznej. Muzyka Hansa Zimmera potęguje to, co widzimy na ekranie i może kojarzyć się z dokonaniami Vangelisa sprawiając, że przez nasze ciało przechodzi przyjemny dreszcz podniecenia, a oglądanie filmu nabiera wymiaru niemal religijnego.
Jeżeli spodziewacie się porywającej przygody, eksploracji kosmosu, obcych galaktyk, nowych, dziwnych planet – darujcie sobie. W Interstellar tego nie zobaczycie, mimo że zwiastuny mogły sugerować, że tak właśnie będzie. To opowieść o poświęceniu i więzach rodzinnych, opowieść, w której niestety nie wszystko do siebie pasuje. Są w najnowszym filmie Nolana momenty, które sprawią, że przez wasze ciało przebiegnie przyjemny dreszcz, a chwilami obraz w połączeniu z muzyką da Wam niemal sakralne odczucia. Niestety to wszystko za mało. Całość tonie w bełkocie i sprawia wrażenie filmu złożonego z różnych, niekoniecznie pasujących do siebie elementów. Postacie wygłaszają nadęte przemowy, a ostatnie 20 minut sprawi, że złapiecie się za głowę i totalnie pogubicie. Mimo ogromnego kredytu zaufania do Nolana, rozczarowałem się. Tym razem reżyser próbował przeskoczyć samego siebie i zwyczajnie przekombinował.