search
REKLAMA
Archiwum

INCEPCJA. Przezwyciężając nieprzezwyciężalne

Jerzy Babarowski

27 stycznia 2019

REKLAMA

(UWAGA – TEKST ZDRADZA WAŻNE ELEMENTY FABUŁY)

W okresie, kiedy w kinach roi się w od różnorakiej maści remake’ów, rebootów, sequeli, prequeli i odcinania kuponów od lepszych lub gorszych marek, Nolan nie boi się zaoferować widzowi produktu całkowicie oryginalnego, ambitnego i wystawnego, wyrosłego tylko z jego głowy, w którym kolejny raz bezkompromisowo łączy kino wielkie z małym, wystawne ze skromnym, mainstreamowe z artystycznym, aby osiągnąć to, co od zawsze było celem jego filmów – katharsis widza.

Gdy pod koniec XIX w. bracia Lumiere patentowali kinematograf z pewnością nie zdawali sobie sprawy, że oto przyczyniają się do powstania nowej dziedziny sztuki. Nie wiedzieli, że w ciągu następnych dziesięciu dekad z palety ich wizjonerskich pomysłów skorzysta niezliczona rzesza im podobnych artystów i jestem całkiem pewien, że nie zdawali sobie sprawy, iż jeden z nich postanowi skorzystać z ich nowo utworzonego medium nie tylko jako środka do opowiedzenia jakiejś historii, ale również jako narzędzia stającego się ni mniej ni więcej, jak samym tematem snutej opowieści, a przez to uzyskującego pozafilmowy, niejako istniejący na równi z widownią, byt.

Christopher Nolan w swojej karierze filmowej raz za razem udowadniał i przypominał, że film może być czymś więcej niż tylko kawałkiem zwiniętej taśmy, a konwencje, gatunki i stylistyki filmowe tym, czym miały być, gdy je stwarzano – nie zasadami samymi w sobie, ale narzędziami pełniącymi rolę służebną wobec opowiadanej historii, a co najważniejsze – wobec satysfakcji widza. W okresie, kiedy w kinach roi się w od różnorakiej maści remake’ów, rebootów, sequeli, prequeli i odcinania kuponów od lepszych lub gorszych marek, Nolan nie boi się zaoferować widzowi produktu całkowicie oryginalnego, ambitnego i wystawnego, wyrosłego tylko z jego głowy, w którym kolejny raz bezkompromisowo łączy kino wielkie z małym, wystawne ze skromnym, mainstreamowe z artystycznym, aby osiągnąć to, co od zawsze było celem jego filmów – katharsis widza.

Oto mamy film o tak niesamowitym stopniu ambicji, skali i wręcz rewolucji, że zdaje się być czymś więcej niż filmem; a jednocześnie zakłócany na tyle poważnymi niedoskonałościami jądra swojej koncepcji i założenia, na którym go zbudowano, że niemożliwym jest nazwanie go arcydziełem. Historia Incepcji została tak skonstruowana, że można ją opowiedzieć albo w paru zdaniach, albo wcale. Spróbujmy z tym pierwszym – Dom Cobb (Leonardo DiCaprio) jest zawodowym ekstraktorem, najlepszym w swoim fachu. Wraz z członkami swojego zespołu, najczęściej Arthurem (Joseph Gordon-Levitt), na zlecenie różnorakich korporacji zajmuje się wykradaniem tajnych informacji z umysłów swoich ofiar. Oto jednak w pierwszym akcie filmu zostaje mu zaoferowane zadanie zgoła odwrotne – incepcja, czyli nie wykradzenie, ale zaimplementowanie idei w umyśle dziedzica pewnej fortuny, Fischera Morrowa (Cillian Murphy). Skuszony obietnicą oczyszczenia z niesłusznie postawionych mu zarzutów i możliwością powrotu do swoich dzieci, zgadza się. Nie wie jednak, że wykonanie zadania będzie wymagać od niego konfrontacji z jego własnymi demonami podświadomości – miłością do utraconej żony (przepiękna Marion Cotillard) oraz z jej obsesyjnym pragnieniem bycia z nim.

Kadr z filmu "Incepcja"

Incepcję można w przybliżeniu określić jako rabunkowy film science-fiction – jak w przypadku wielu obrazów o najróżniejszego rodzaju włamaniach (seria Ocean’s Eleven, The Bank Job, The Score itd.), pierwsza część zostaje poświęcona na rozplanowanie i rozpracowanie całej akcji, a druga – na samą kradzież. Widzowi nie zajmuje dużo czasu, aby zrozumieć, że im bliżej drużyna Cobba jest wykonania zadania, tym cięższą walkę on sam toczy z własną podświadomością. To dlatego Incepcja jest perfekcyjnym połączeniem intymnego kina psychologicznego z wielkim widowiskiem science-fiction – zapierające dech sceny akcji są tu niczym więcej jak środkiem przybliżającym nas do emocjonalnej przemiany głównego bohatera. Konsekwencja Nolana, gdy wprowadza tę zasadę w życie, jest godna podziwu – w Incepcji nie ma ani jednej niepotrzebnej strzelaniny, ani jednej zbędnej feerii fajerwerków tylko na pokaz. Wszystko pełni rolę służebną wobec historii, a dokładniej wobec emocjonalnej podróży Cobba – niczym promienie wychodzące z tarczy słonecznej.

Nie potrafię sobie przypomnieć jakiegokolwiek innego amerykańskiego blockbustera z ostatniej dekady, którego narracja tak konsekwentnie byłaby poświęcona nie efektom specjalnym i wybuchom, ale bohaterowi i jego emocjom. Świadomie używam liczby pojedynczej, gdyż jest to historia Doma Cobba, a motywacje całej reszty postaci drugoplanowych zostają jedynie muśnięte – i tu również nasuwają się skojarzenia z główną linią narracyjną i pobocznymi, z promieniami ozdabiającymi okrąg tarczy słonecznej. Z różnych powodów (o których za chwilę) zarówno osobowości, jak i motywacje kompanów Cobba pozostają niewyjaśnione, a oni sami są dla nas zagadką. A jednak to ogołocenie Incepcji z niepotrzebnych wątków i zegarmistrzowska finezja, z jaką Nolan ukazuje nam główną historię skutkuje – zdawałoby się wbrew logice – niesłychanym skupieniem i zaangażowaniem w proces jej odsłaniania. Dlatego z niekłamanym zachwytem mogę powiedzieć, że miłosny wątek Cobba i jego utraconej miłości został tak subtelnie i elegancko wpleciony w akcję włamywania się do czyichś snów, że przed naszymi oczami staje się najzwyczajniej w świecie szczery, piękny i autentyczny. I jeśli w Incepcji są jakieś fragmenty, które zasługują na miano arcydzieła – są to właśnie momenty, gdy poznajemy smutne losy Cobba i Mal.

Kadr z filmu "Incepcja"

REKLAMA