IMPREZOWI RODZICE. Ani tu impreza, ani tu nauka
Po obejrzeniu komedii Freda Wolfa niespodziewanie naszły mnie mroczne myśli. A co, jeśli szykuje nam się starość albo późna dojrzałość dokładnie taka, jaka przytrafiła się bohaterom i scenarzyście Imprezowych rodziców? Zarówno jako partnerów, jak i członków społeczeństwa czeka nas coraz większa odklejka od młodości, a jeśli zechce nam się żartować ze spraw ważnych, to właśnie w taki sposób – głośny, z tupaniem nogami i spóźniony o jakieś dziesięć lat? Ten wakacyjny odrzut bawiłby pewnie lepiej, gdybyśmy obejrzeli go w czasach pierwszego American Pie, a tak – oto przed Państwem najgorsza komedia sezonu.
Tym bardziej, że punkt wyjścia jest również niezbyt wesoły. Frank i Nancy właśnie wysłali córkę na studia, ale to nie jest początek błogiej wolności ludzi w wieku średnim, ponieważ nawarstwiają się u nich problemy finansowe. Małżeństwo bowiem tylko z pozoru świetnie prosperuje – dom oraz drogi samochód to dobra wzięte na spory kredyt, a do drzwi wciąż puka komornik. Jednocześnie jednak odejście córki z domu jest dobrym momentem, aby przestać żyć w tym piekielnym mirażu i zacząć walczyć o poprawę swojego bytu tak na serio. Cóż, pomysły na to są niekonwencjonalne i niezbyt uczciwe, ale Frank i Nancy się nie poddają.
Podobne wpisy
Nic w tym opisie komediowego, prawda? Imprezowi rodzice są czasem zabawni, ale w sposób głośny niczym Mazurska Noc Kabaretowa, i jeśliby się nad tym głębiej zastanowić, to depra jak się patrzy. Z pozoru ważny głos w sprawie statusu materialnego Amerykanów oraz ekonomii, która wręcz zlikwidowała klasę średnią, zostaje zagłuszony przez pajacowatą grę aktorską, niezbyt wyszukane gagi oraz ogromną niespójność stylistyczną, bo raz tu śmiesznie, a raz – w wymuszony sposób – komentatorsko. Frank jest więc gburem, który lubi zaglądać do kieliszka, a Nancy każe aktorce, Salmie Hayek, ciągle wykrzykiwać coś z wyraźnie meksykańskim akcentem. Wydaje się, że komentatorski ton obrazu Wolfa to jedynie pierwotny pomysł scenariuszowy, zarżnięty zarówno przez poprawki, jak i celowanie w mało wyrafinowanego odbiorcę. O bohaterach wiemy jedynie tyle, że mają problemy finansowe oraz lubią się zabawić, a kompulsywna tytułowa impreza jest wyłącznie próbą schowania głowy w piasek w konfrontacji z prawdziwym życiem, ale wyłącznie w domyśle. Wszystkie więc najlepsze elementy tej opowieści muszą być dopowiedziane przez widza, a szkoda, bo Amerykanie potrzebują chyba takich narracji, które podnosiłby na duchu, a jednocześnie nie waliły dosłownością humoru w sam środek czoła.
Oczywiście pewną przeszkodę może stanowić to, że w naszej kulturze rytuał wysyłania pociechy na studia nie jest tak ważny jak za oceanem, ale może to być uniwersalny problem rodzinny, jeśli zostanie dobrze opowiedziany. Jeżeli przedstawiamy więc komórkę rodzinną, która jest uszkodzona, chcemy wiedzieć nieco więcej o jej członkach. Alec Baldwin i Salma Hayek dają nam zamiast tego SNL-ową pajacerię, która – muszę przyznać – po godzinie jest już nużąca i nie do zniesienia. Wprawdzie pojawia się tu ciekawa myśl, że w sytuacji kryzysu finansowego pomocy należy szukać u osób mających podobne doświadczenia, a nie wśród tych, którym mydli się oczy udawanym bogactwem, ale jest ona rozmemłana energicznie mieszającą łyżką reżysera. Niestety, ale chce on najwyraźniej, aby ten trwający przez tydzień kabaret nie ustawał w serwowaniu widzowi zabawnych scen, które działają na niekorzyść świata przedstawionego. Wierzyć w problemy tych ludzi jest trudno, a w celowość tego wszystkiego – jeszcze trudniej.
Najgorzej jest więc wtedy, gdy zdajemy sobie sprawę, że próbowano nam opowiedzieć coś o nas samych. Wycelować palec w kierunku ropiejących klas, średniej oraz wyższej, które nie są świadome dzielących ich przepaści, żyjących ponad stan, w swoistej bańce mydlanej. Ten półtoragodzinny film jednak przegrywa na dwóch płaszczyznach – realistycznej i komediowej. Alec Baldwin już dawno nie był tak bardzo podobny do naszego podpitego wujka, a Salma Hayek – do ciotki, która wcale nie chciała przyjechać na te imieniny.