I NEED A HERO, czyli skórzane gatki zawsze w modzie
Na pewno kojarzycie Bonnie Tyler. Drobna istotka o głosie potężnym i charakterystycznie chropawym, swego czasu wyznała całemu światu, że potrzebuje bohatera. I choć od kilku lat, ilekroć słyszę tę piosenkę w jej wykonaniu, przed oczami nieodmiennie staje mi Shrek pędzący do swojej księżniczki na białym ośle, to nie potrafię nie przyznać jej racji. Szczerze powiedziawszy, nie mam przekonania do dzisiejszych chłopców z brodą po pas i krokiem gaci zwisającym do kolan. Zwłaszcza że najczęściej ta dumnie obfita broda pokrywa żenująco cherlawą klatę. Ja jestem starej daty i nie wstydzę się przyznać do atawizmu – mężczyzna musi być ode mnie szerszy w barach. Przykro mi.
Podobne wpisy
W kinie, które najbardziej chyba ze wszystkich muz folguje wszelkim marzeniom, jest taki typ. Typ bohatera, który z gołą klatą szerokości szafy gdańskiej, przepasany jedynie kawałkiem króliczego futerka, dzierżąc w jednej dłoni olbrzymi miecz, a w drugiej mikroskopijną dziewicę, ratuje świat od zagłady. Jest to oczywiście Conan Cymeryjczyk, sportretowany po mistrzowsku przez najlepszy austriacki towar eksportowy, czyli Arnolda Schwarzeneggera. Arnie w lipcu tego roku dobije szczęśliwie do siedemdziesiątki, w latach 1982–1984 był zaś w równie fantastycznej formie co dziś i popełnił trzy filmy – Conan Barbarzyńca, Conan Niszczyciel i Czerwona Sonja. W tym ostatnim co prawda grał Kalidora, ale to bez różnicy, bo wyglądał dokładnie tak samo jak w poprzednich. No, może był trochę bardziej odziany. Fabuła tych filmów jest tak nieskomplikowana, jak to tylko możliwe. Jest ten jeden dobry i ci pozostali źli, którym trzeba dać nauczkę. Plączą się tam po obrzeżach historii jakieś artefakty, zaklęcia, Grace Jones świeci nagą (przepiękną!) skórą, ale nie o to chodzi. Jest bohater. Tajemniczy, najczęściej ciężko doświadczony w młodości, najchętniej pozbawiony należnych mu wpływów, o, nagle idzie, bierze ten miecz i pokazuje absolutnie wszystkim, do kogo świat należy.
Arnie w tej roli sprawdził się tak dobrze, że bardzo, bardzo długo nikt nie ośmielił się próbować wejść w jego skórzane slipy. Filmy się po trzydziestu latach zestarzały jak diabli, ale nawet dziś, podczas seansu, przede wszystkim nie można nie podziwiać rzeźby Conana, która jest wynikiem wielu godzin treningów, a nie ciężkiej pracy speców od efektów specjalnych. Bez używek, bez makijażu, bez grafiki komputerowej objawia się na ekranie prawdziwy heros z krwi i kości. I choć doskonale wiemy, że miecz, którym wywija, jest plastikowy, nie ma cienia wątpliwości, że z prawdziwym by sobie poradził. I do tego jeszcze ta mimika. To, co w każdym innym filmie byłoby sporą wadą, tutaj pasuje jak ulał. Ta zaciśnięta szczęka, to groźne, choć nieco drętwe spojrzenie, ta zmarszczona brew. Nie do podrobienia.
A jednak próbę podjęto. W 2011 roku Marcus Nispel wyreżyserował Conana Barbarzyńcę 3D (tak, to był ten czas…). W roli tytułowej obsadzono znanego z roli Khala Drogo w serialu Gra o Tron Jasona Momoę. Wybór wzbudził spore kontrowersje, Momoa nie uniknął porównań do Schwarzeneggera – niestety, najczęściej negatywnych. Czy słusznie?
Przede wszystkim brawa dla chłopaka za odwagę, bo Arnie w ciągu tych trzydziestu lat został absolutną legendą i presja była olbrzymia. Film powstał i moim zdaniem Momoa uniósł rolę. No dobrze, do Conana Arniego mu daleko, to nie ten sznyt, ale całość oglądało się przyjemnie, a o to w tym przecież chodzi. Jest akcja, krew się leje, troszkę to przydługawe, ale wszystkie elementy są zachowane: wielki miecz, piękna księżniczka – koniecznie dziewica…! (przynajmniej do czasu) – i trochę magii. Conan w wykonaniu Jasona jest bardziej ludzki. Pozbawiony części makijażu Khala Drogo Momoa prezentuje na ekranie swoją sympatyczną twarz, rozjaśnioną od czasu do czasu ujmującym uśmiechem. To nie zdystansowany twardziel, to żądny przygód, niezwyciężony, ale i wrażliwy (głównie na wdzięki kobiece) wojownik. W tym wydaniu nawet bliższy literackiemu pierwowzorowi z kart opowiadań Roberta E. Howarda. I wyjątkowo miły dla kobiecego oka.
Fakt, że wyżej wspomniany film powstał zaledwie siedem lat temu, świadczy o tym, że popyt na tego typu produkcje – i na tego typu postać – nadal istnieje. Cieszy się z tego niewątpliwie mój ulubieniec, czyli Dwayne „The Rock” Johnson, który swoje pierwsze kroki na planie filmowym stawiał w roli Mathayusa, czyli Króla Skorpiona, niemal dwadzieścia lat po pierwszym Conanie. Najpierw był to niewielki występ w Mumia powraca (2001), a później główna rola w Królu Skorpionie (2002).
Co ciekawe, oba filmy, choć luźno powiązane fabularnie, ukazują zupełnie różne oblicza tej samej postaci – w Mumii Król Skorpion to postać zdecydowanie negatywna, podczas gdy Mathayus w filmie z następnego roku to bohater skrojony według schematu heros-magia-walka. The Rock dał z siebie, co miał najlepsze (czyli głównie wygląd), ciągnąc przez nieskomplikowaną fabułę ciężki miecz i jeszcze cięższy dowcip, a efektem tych działań stał się sukces, który wydawał się nieprawdopodobny – nie tylko Johnson zagościł na stałe (a im dalej w czas, tym bardziej intensywnie) na ekranie kinowym, ale i Król Skorpion otrzymał własne życie. Wydanie „dobrego” Mathayusa przyjęło się tak dobrze, że powstały już kolejne trzy części serii, a w główną rolę wcielali się kolejno Michael Copon (Król Skorpion 2: Narodziny wojownika) i Victor Webster (Król Skorpion 3: Odkupienie i Król Skorpion 4: Utracony tron). I niech się chłopakom wiedzie jak najlepiej.
Powiodło się z pewnością Dwayne’owi, a że ma sentyment do swoich początków, udowodnił rolą w filmie Bretta Ratnera Herkules (2014). I to jest, przyznam szczerze, mój ulubiony fantasy hero movie. Wykażę się tu może fatalnym gustem, ale powiem, że ujął mnie w tym filmie właśnie bohater. Odarcie Herkulesa z jego atrybutów boskich (w filmie sprowadzone są zaledwie do głodnej gadki wciskanej chętnym słuchaczom przy kufelku czegoś na rozgrzewkę), mniej niż zwykle tandetne otoczenie herosa (zamiast standardowego zestawu złodziejaszek-irytujący dzieciak-dziewica mamy tu ciekawą ekipę z wyrazistymi postaciami) i przede wszystkim próba oderwania bohatera od jego mitologicznego pierwowzoru i stworzenia dla niego nowej historii bardzo dobrze zrobiły tej postaci. The Rock fizycznie doskonale wpasowuje się w rolę i choć jego uśmiech jest zdecydowanie zbyt biały, wypada wiarygodnie. Dostarcza nie tylko podstawowej rozrywki, jakiej należy oczekiwać po tego typu filmie, ale i chwili refleksji nad naturą człowieka. No dobrze, może trochę przesadzam, ale do mnie naprawdę przemawia. Takiego bohatera – fantastycznego i bliskiego, potężnego i słabego jednocześnie – chcę oglądać. I jak długo takie filmy będą kręcić, tak długo ja – i pewnie nie tylko ja – będę je oglądała. Bo heros jest potrzebny, może niekoniecznie na gwałt, ale na nie zawsze kolorową rzeczywistość.