I Don’t Feel At Home In This World Anymore
Festiwal filmowy Sundance zakończył się trochę ponad miesiąc temu, a jego zwycięzcę, czyli I Don’t Feel at Home in This World Anymore, właśnie możemy oglądać na platformie Netflix. Taka forma dystrybucji zastanawia mnie i trochę niepokoi. Już teraz nie każdy nowy, głośny i nagradzany film możemy obejrzeć na dużym ekranie; boli mnie to, bo w ten sposób widzom odbierana jest możliwość pełnego, kinowego doświadczenia tytułów na to zasługujących. Nie chcę się na to zgodzić, ale nie mam wyjścia – gdy słyszę, że sam Martin Scorsese kręci dla Netflixa i zapewne tylko tam udostępniony zostanie jego film, bezmyślnym byłoby zignorowanie zmiany, jaka dokonuje (dokonała?) się na moich oczach. Jako zwolennik oglądania nowości w kinie, a nie w domu, tytuł nagrodzonego na Sundance filmu mógłbym wziąć sobie do serca – mi też trudno odnaleźć się w takim właśnie świecie.
Reżyserem i scenarzystą tej czarnej komedii, która znajduje swój humor w mocno thrillerowych elementach, jest debiutujący Macon Blair, do tej pory znany ze swoich ról u Jeremy’ego Saulniera. Kto widział Blue Ruin, ten pamięta brodatego jegomościa, zniszczonego Dwighta, którego życzenie śmierci kosztowało życie kilku ludzi. Grający go Blair, ze swoją aparycją wystraszonego dziecka i dziwnie melancholijną naturą, natychmiastowo przykuwał uwagę, gdyż tak bardzo nie pasował do wizerunku mściciela, jaki znamy z innych filmów. Później można było go zobaczyć jako refleksyjnego skina w Green Room, gdzie znów wydawał się być ostatnią osobą, którą skojarzylibyśmy z bandą neonazistów.
Nic więc dziwnego, że pierwsze reżyserskie dokonanie Blaira bazuje na podobnym założeniu – w pełną przemocy i agresji sytuację pakuje bohatera na pierwszy rzut oka niekonwencjonalnego, nieprzygotowanego oraz słabego. Taką postacią jest Ruth (Melanie Lynskey, najlepiej kojarzona z Niebiańskich istot Petera Jacksona), wyczulona na wszelkie przejawy chamstwa i nieporządku salowa w szpitalu, która pewnego dnia – odkrywając, że została okradziona z komputera i rodzinnego zastawu srebrnych sztućców – nie wytrzymuje i postanawia coś z tym zrobić. Policja wydaje się niechętna, by efektywnie pomóc, a zebrane przez kobietę dowody na tyle przekonujące, że Ruth na własną rękę zaczyna poszukiwania włamywaczy. Towarzyszy jej nowo poznany sąsiad, nieporadny, acz życzliwy i entuzjastycznie nastawiony do jej krucjaty, Tony (Elijah Wood z warkoczykiem).
Długi tytuł filmu mógłby służyć za motto Ruth, która uważa, że świat schamiał, wszyscy są dupkami, a ta zbiorowa degrengolada zwyczajnie ją męczy.
Kiedy ostatnimi słowami umierającej w szpitalu staruszki jest rasistowski komentarz, a główna bohaterka na każdym kroku spotyka się z przejawami arogancji, grubiaństwa i agresji, w końcu może rzeczywiście zwątpić w ludzkość. Na swojej drodze ku wymierzeniu sprawiedliwości i w niej zaczynają się budzić brzydkie nawyki – i nie chodzi o to, że Ruth klnie jak szewc, a piwo pije jak wodę, co przy niewinnym, choć zmęczonym wyglądzie Lynskey budzi autentyczny uśmiech. Od pewnego momentu bowiem jej bohaterka zaczyna zachowywać się w sposób, który do tej pory zwalczała. Ale Blair większego dla niej niebezpieczeństwa dopatruje się w bezpośredniej konfrontacji z tymi, których tropi. Drogi jej, Tony’ego oraz trójki zdesperowanych i brutalnych przestępców (wśród nich znana z Nie oddychaj Jane Levy) wciąż się krzyżują, dlatego kwestią czasu jest, kiedy oba zespoły się spotkają.
Gdy już do tego dochodzi, ładunek przemocy przekracza poziom dopuszczalnej normy, ale szok jest tylko chwilowy, bo od razu po nim przychodzi niedowierzanie i śmiech.
Blair, pilny uczeń swojego przyjaciela Saulniera, nie boi się ukazać makabrycznych szczegółów, które częściej służą rozładowaniu napięcia i ukazaniu bezsensowności całej sytuacji niż jako obraz okrucieństwa. Trudno zarzucić jego filmowi nihilizm, gdyż tematem jest walka z przejawami celowego lub bezmyślnego cynizmu, a reakcją na brutalność – wyjątkowo obfite torsje głównej bohaterki. Ostatecznie, I Don’t Feel At Home In This World Anymore stoi na przeciwległym biegunie do Blue Ruin i Green Room, w których na przemoc odpowiadano przemocą. Tutaj trzeba stanąć na wyżynach swojej moralności, aby zwyciężyć.
Chamstwo jest uniwersalnym i starym jak świat językiem, dlatego nie dostrzegam w debiucie Blaira komentarza społecznego na obecne Stany Zjednoczone jako kraju swojego prezydenta, tym bardziej że film powstał przed wyborem Donalda Trumpa na głowę państwa. Jest to jednak dobre wytłumaczenie, dlaczego I Don’t Feel… wygrało Sundance. Opowieść o kobiecie, którą wszyscy myślą, że można pomiatać, i którą uderza ludzki egoizm i nieczułość, musiała trafić w newralgiczny punkt obecnych nastrojów w USA. Nie mam z tym problemu, bowiem ostatecznie film Blaira, choć nie tak porywający, jak bym tego chciał (już dawno żaden zwycięzca Sundance nie wyglądał tak skromnie i niezależnie), i pozbawiony znamion arcydzieła, udanie bawi się schematami, dostarczając rozrywki oraz zaskakującej refleksji na temat naszej natury, możliwości i szans, jakie daje nam los, a także niechęci pogodzenia się z własnymi ograniczeniami. Na narzekania Ruth dotyczące ludzi jej przyjaciółka mówi, że inni mają gorzej i powinna być zadowolona ze swojego życia. Gdy ostatecznie dochodzi do spotkania z bandytami, jeden z nich pyta ją, czy kiedykolwiek jadła kocie mięso. Ona myśli, że chodzi o jedzenie dla czworonoga, ale w odpowiedzi słyszy o mięsie z kota. Ten dziwnie poruszający dialog zostaje z widzem, bo wyraźnie ukazuje, że dążenie głównej bohaterki do jakiegoś zadośćuczynienia jest niczym w porównaniu z desperacją ludzi, których tropi. Są źli, brutalni i zdeprawowani, ale zdecydowanie są w gorszej sytuacji niż ona.
W innej scenie policjant prowadzący sprawę kradzieży tłumaczy Ruth, że ta nie dostrzega konsekwencji swojej prywatnej wojenki. Ma rację. Główna bohaterka widzi wszystko w bardzo wąskiej perspektywie, nie zadając sobie pytania, dlaczego ludzie są tacy, jacy są. Bez tej wiedzy, bez pełnego obrazu sytuacji, jej bunt wydaje się zaledwie szlachetny, ale bezcelowy. Macon Blair w ostatniej scenie korzysta z tej metafory w sposób dosłowny, każąc również widzom zrozumieć, że kontekst jest wszystkim. A czyni to w tak żartobliwy sposób, że wracałem do tego momentu jeszcze parę razy, gdy już film dobiegł końca. Przyznaję – w kinie byłoby to niemożliwe.
korekta: Kornelia Farynowska