search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Hot Fuzz: Ostre Psy

Rafał Oświeciński

1 stycznia 2012

REKLAMA

Simon Pegg i Edgar Wright robią fajne kino. “Fajność” może być interpretowana w różny sposób, bo fajny film to nie to samo co film dobry. Skoro więc interpretacja “fajności” wymaga doprecyzowania, to dokonajmy więc semantycznej analizy fajnych treści przy użyciu “Hot Fuzz”, hicie nadchodzącego lata, który w kinach polskich zniknie tak szybko, jak się pojawił – tego typu filmy się zazwyczaj ignoruje – za to obrośnie kultem w sferze kinomaniackiej, gdzie fajny film jest doceniany zawsze przez tych, którzy docenić potrafią.

“Hot Fuzz” to wynik miłości do kina popularnego i masowego; do kina o wielkim znaczeniu artystycznym, o ile owo znaczenie idzie w parze z audiowizualnym rozpasaniem i klasycznego typu “zajebistością” (którą swoją drogą należałoby poddać również interpretacji, lecz to nie czas i nie miejsce). Każdy, kto wychował się w latach 80. przed telewizorem i magnetowidem, czuje podskórnie w czym rzecz: w efektownym spektaklu, w zachwycie formą, w błyskotliwym dialogu i w nie oszukiwaniu widza, że ma do czynienia z nieskrępowaną niczym rozrywką bez pretensji do subtelnych i pryncypialnych ambicji. Wright i Pegg zmyślnie korzystają z całego arsenału kina rozrywkowego, przy tym są w każdym momencie, o ironio, oryginalni.

Ich działalność łatwo postawić w jednym szeregu z dokonaniami Tarantino, który, w przeciwieństwie do Brytyjczyków tkwiących w zachwycie nad latami 80., więcej czerpie z kina lat 60. i 70., z kina klasy B i offowych wytworów amerykańskich. Ale to wciąż ten sam rodzaj zabawy w kino – nieskrępowany formą i treścią, wolny od artystowskich zapędów i skierowany do publiczności pozbawionej nazbyt ambitnych potrzeb intelektualnych (co nie jest oczywiście tożsame z brakiem wymagań). Wright & Pegg i Tarantino zaspakajają potrzeby wynikłe z sentymentalnych westchnień widza kojarzącego rozrywkę z czasami już minionymi. Ponadto serwują kino łączące dawną wrażliwość ze współczesnymi wymaganiami wobec kinowych uciech – igrają z przyzwyczajeniami, ze skojarzeniami i tworzą zarazem nową jakość, o którą dopraszają się widzowie. Takich artystów, w ten sposób podchodzących do sztuki, tak właśnie widzących potrzeby publiczności, jest niewielu, tym bardziej fajność “Hot Fuzz” należy docenić.

Po pierwsze, podstawą fajności jest zmyślny scenariusz, który, choć w każdym momencie ociera się o kliszę, jest błyskotliwy w warstwie fabularnej i w dialogach. Oto bohaterowie sztuki: twardy glina – londyński Brudny Harry i Serpico w jednym. Jego partner – grubas, mięczak i niedorajda. Koledzy z posterunku – gamoniowate urzędasy. Detektywi – wąsate niedołęgi w skórzanych kurtkach prosto z lat 70., rzucające odważnie “kurwami”, palący fajkę za fajką. Oto tło: sielska angielska wieś, z pubem na każdym kroku i “dzień dobry” skierowanym do każdego, bo każdy zna każdego. Oto akcja: twardziel wśród mięczaków na tropie seryjnego mordercy. Chcielibyście zapewne komedii omyłek, która wywołuje salwy śmiechu? A może parodii kina policyjnego? Głupkowatego kryminału? Idiotycznych potknięć, pierdnięć, beknięć i wyuzdań? Nic z tego. “Hot Fuzz” proponuje innego typu zabawę.

“Hot Fuzz” posiada coś, co nie pozwala nazwać tego filmu kolejnym klonem kina spod znaku Tarantino i wczesnego Guya Richie’go, choć pierwszy rzut oka mógłby ułatwić szybkie zaszufladkowanie. Nie jest też brytyjską kopią amerykańskiego debilizmu w stylu “Scary Movie”, “Date Movie” czy “Epic Movie”. Wyróżnikiem “HF” jest ABSURD, którym brytyjska ziemia jest przesiąknięta, za co świat klęka przed Wyspiarzami w szczerej podzięce.

Komizm absurdalny nie dba o to, czy sytuacje są nieprawdopodobne czy nienaturalne. Wszystko godzi w poczucie zdrowego rozsądku, powoduje wrażenie odrealnienia, niedorzeczności, braku logiki (np. policjanci nie widzący nic dziwnego w serii morderstw lub zmasowany atak jabłkami w uzbrojonych gliniarzy bądź śledztwo w sprawie zaginionego łabędzia). Taką konwencję albo widz chwyta w miarę szybko, albo nie chwyta w ogóle stwierdzając odważnie, że to głupie jest i bezsensowne, bo rubasznego śmiechu nie wywołuje, choć miało, do cholery, bardzo miało rubaszny śmiech wywołać. Wright i Pegg nic sobie z przyzwyczajeń i oczekiwań widzów nie robią, bo uwielbiają topić nonsens w śmiertelnej powadze – i to śmieszy, przynajmniej podpisanego poniżej, choć mięśni przepony “Hot Fuzz” nie masuje (a czy powinien?). Dlatego u niektórych film może wywołać uczucia dość negatywne, bo nie każdemu przecież odpowiada pythonowski humor czyli nietypowe odkształcanie wzorca rozbawiania publiczności.

Absurd to jednak nie wszystko, bo radość wywołuje jeszcze coś. Fajne kino to kino sprawnie cytujące, nawiązujące, podchwytujące, naśladujące i trawestujące. To kino, w którym błyskotliwość wariacji nie jest wysilona i popadająca w irytujący szablon. “Hot Fuzz” to postmodernistyczna zabawa – stwierdzenie zużyte doszczętnie, bo spotykane przy okazji lotnych analiz filmoznawczych, lecz tutaj jego obecność jest usprawiedliwiona autentyczną zabawą konwencją i eklektyzmem formy. Znajduje się tutaj cała kupa schematów gatunkowych, mrugnięć oka w kierunku widza, nawiązań do dziesiątków filmów (m.in.”Na fali”, “Zabójcza broń”, “Bad Boys”, “Wicker Man”, “Romeo + Julia”, kina Johna Woo i oczywiście genialnego “Wysypu żywych trupów”), objawiających się w charakterystycznych ujęciach, w montażu, dialogach, pojedynczych scenach.
Kinomani to kochają, a przygodni widzowie pozostają na wdzięki cytatów obojętni. Nie jest to oczywiście cecha dyskredytująca dzieło Wrighta i Pegga. Po prostu każdy film ma swego idealnego odbiorcę, co nie znaczy, że taki odbiorca idealnie odbierze film albo że film idealnie wpasuje się w gust idealnego odbiorcy. W “Hot Fuzz” wszystkie tryby perfekcyjnie zaskoczyły: jest komicznie, jest inteligentnie, jest niebanalnie. Kopia jest oryginałem, głupota zdrowym nonsensem, a sztampa żartem. Do filmu chce się wracać – to doskonałe pole do późniejszej eksploracji: wyszukiwania fabularnych niuansów, żartów, ciekawostek, potknięć. Ostatnie pół godziny to miód na serce każdego złaknionego permanentnej rzezi – lufy karabinów wypluwają tysiące naboi, bomby wybuchają, mordy są obijane, samochody niszczone, ciała rozrywane. Innymi słowy – małomiasteczkowy armagedon w pełnej krasie, który wywoła uczciwy uśmiech na twarzy każdego, kto lubi zapach celuloidowego prochu.

Aby być do końca szczerym, muszę przyznać, że wpadłem tuż po seansie w niemałą konsternację, bo film jest świetny, ale komedia z tego przedziwna tj. śmieszna inaczej. I tu tkwi największe zaskoczenie, na początku zwyczajnie negatywne, które nabiera pozytywnych rumieńców dopiero następnego dnia, niczym najznakomitszy kac. Innymi słowy – gorąco polecam.

Avatar

Rafał Oświeciński

Celuloidowy fetyszysta niegardzący żadnym rodzajem kina. Nie ogląda wszystkiego, bo to nie ma sensu, tylko ogląda to, co może mieć sens.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA