HELLBOY: WZGÓRZA NAWIEDZONYCH. Hellboy powraca, ale w jakim stylu? [RECENZJA]
Hellboy to ponadprzeciętny bohater – demon apokalipsy sprowadzony na Ziemię przez nazistów do spółki z Rasputinem, który miał stać się wunderwaffe III Rzeszy i sprowadzić na ludzkość piekielną zagładę, ale w zamian został wychowany przez amerykańskiego profesora i rozpoczął karierę walki z demonami w służbie Biura Badań Paranormalnych i Obrony. Wykreowany na kartach komiksów przez Mike’a Mingolę „nawrócony diabeł”, noszący szary płaszcz, palący nonszalancko cygara i latający za potworami z wielką spluwą to postać niemal skrojona pod kino. Jednak kariera „Chłopca z piekieł” na ekranie daleka była dotąd od ideału – za adaptację komiksów zabrał się dwie dekady temu Guillermo del Toro, kręcąc dwa niezłe, choć niedocenione filmy z Ronem Perlmanem w roli tytułowej, jednak nie dostał szansy na domknięcie trylogii, a zamiast tego, po latach perturbacji, producenci postawili na reboot w reżyserii Neila Marshalla z Davidem Harbourem. Po spektakularnej porażce tego ostatniego projektu w 2019 roku studio Millenium Media rozpoczęło od podstaw trzecie już podejście do filmowej kariery Hellboya. Efektem tej próby są Wzgórza nawiedzonych.
Trzeba to przyznać, od razu widać w nowym Hellboyu, że osoby decyzyjne wyciągnęły wnioski z błędów popełnionych przy okazji ostatniego podejścia. Zamiast stawiać na wielką narrację osadzającą zawieszonego między człowieczeństwem a demonicznym rodowodem protagonistę w centrum batalii o losy świata, film reżyserowany przez Briana Taylora (Adrenalina, Ghost Rider 2) oferuje kameralną historię rozpisaną na kilku bohaterów i o stawce zawężonej do lokalnej społeczności. To podejście skorelowano z większą wiernością materiałowi źródłowemu, nie mieszając już wątków zaczerpniętych z różnych zeszytów, ale adaptując po prostu w całości pojedynczą historię – The Crooked Man z 2008 roku. Idzie za tym zdrowe odchudzenie filmu z nadmiaru wątków, postaci oraz kontekstów, które przytłaczały nawet dobrze nawigującą w mitologii serii interpretację del Toro. Wzgórza nawiedzonych, już w pierwszej scenie uruchamiające akcję i nietracące czasu na zbędne inwokacje czy rozwlekłe ekspozycje – już po kilku sekundach dostajemy po oczach czerwonym liternictwem z tytułem filmu nałożonym na kadr pędzącego pociągu – z miejsca sygnalizują, że mamy do czynienia ze skromniejszym od poprzedników widowiskiem, nastawionym przede wszystkim na konkretną akcję.
Hellboy: Wzgórza nawiedzonych przyglądają się więc tytułowemu bohaterowi, który w 1959 roku na skutek komplikacji podczas dostarczania do centrali groźnego okazu demonicznego pająka trafia wraz z agentką Bobbie Jo Song z BBPO w odludne ostępy Appallachów, gdzie już w pierwszym napotkanym domostwie zamiast telefonu znajdują dziecko pod wpływem klątwy rzuconej przez czarownicę. Razem z Tomem Ferrellem, weteranem wojennym, który właśnie wrócił w rodzinne strony skonfrontować się z grzechami i demonami (całkiem dosłownie) przeszłości, Hellboy i Song trochę przypadkiem podejmują się misji uwolnienia lokalsów od czarownictwa i stojącego za wiedźmimi siłami demona znanego jako Krzywy Człowiek. Ot i tyle, klasyczne dochodzenie i nawalanka z demonami, klimatyczne górsko-leśne plenery, zero nazistów, nieumarłych mnichów czy armii zagrażających ludzkości.
Zmiana trajektorii filmowej interpretacji Hellboya jest także o tyle ciekawa, że nie tylko pozwala na solidniejsze zarysowanie konkretnej fabuły i jej mitologii, lecz przynosi też znaczne zbliżenie do samych komiksów. Wzgórza nawiedzonych cechuje mroczny ludowy klimat, z kadrami i paletą barw zdecydowanie bliższą opowieściom z porządku folk horroru niż kinu superbohaterskiemu z domieszką gore. Do Mingoli (podpisanego zresztą wraz z Chrisem Goldenem pod scenariuszem) nawiązuje też sposób opowiadania, w którym pojawiają się dygresje rozszerzające za pomocą przebitek montażowych lore opowieści. Sposób samego kadrowania, prowadzenia kamery i opowiadania obrazem również zdradza silne inspiracje wizualnym stylem komiksów, przefiltrowanym przez współczesną estetykę folkowej grozy (poszczególne fragmenty kojarzą się mocno z takimi pozycjami jak Apostoł, Czarownica czy Na Ziemi). Wszystkie te decyzje, zarówno na poziomie scenariusza i konstrukcji, jak i estetyki należy uznać za trafione; Hellboy: Wzgórza nawiedzonych miał więc zadatki nawet na najlepszą filmową wersję z uniwersum Mingoli, a przy najmniej na świeże otwarcie idące w dobrym kierunku.
Jednak Wzgórza nawiedzonych to film boleśnie przeciętny i całościowo nieudany. Co poszło nie tak? Przede wszystkim za dobrymi pomysłami realizacyjnymi nie poszła odpowiednia jakość ich wykonania. Przeważająca większość scen, na których ten Hellboy powinien budować swoją tożsamość, a więc momentów, kiedy na pełnej wjeżdżają demony i siły nieczyste, razi taniością wykonania, nieprzystającą niekiedy nawet produkcjom komfortowym ze swoją b-klasowością. Mierności technicznej towarzyszy też niestety dramaturgiczna kulawość scenariusza – jednak nie wszystko, co działa w komiksie, nadaje się do przeniesienia 1:1 na ekran. I nie chodzi tu nawet o wspomniane wyżej dygresyjne przypisy, bo te nawet działają. Gorzej jednak z budowaniem samej fabuły, która w zbyt wielu miejscach klei się na ślinę, a twórcy nie fatygują się, by jakkolwiek zarysować motywacje poszczególnych bohaterów poza kilkoma, trochę losowo rozrzuconymi po narracji eksplikacyjnymi dialogami. Najwyraźniejszym sygnałem pokazującym, że Wzgórza nawiedzonych nie radzą sobie z konstrukcją świata przedstawionego, jest fragment, w którym podczas wycieczki do chatki czarownicy Hellboy rzuca „Moja matka była wiedźmą. Chociaż jej nie znałem”. Przyznam, że nie czytałem oryginalnego zeszytu Mingoli, ale podejrzewam, że tam wprowadzony w ten sposób wątek psychologiczny głównego bohatera zazębia się dużo lepiej, jako że odnosi się do wykreowanego już w innych tomach kontekstu. W filmowej wersji wygląda to sztucznie, jakby twórcy na siłę chcieli jednak wrzucić do historii jakiś element wprost budujący charakterystykę Hellboya. Stąd pewnie też wybór relatywnie wczesnej chronologicznie historii, która ma spełniać funkcję taką, jak Casino Royale w serii z Jamesem Bondem. Jednak nie spełnia, bo nie pasuje zupełnie do reszty narracji i skutecznie rozbija od środka dramaturgię, powodując, że nie bardzo wiadomo, jaki jest temat oraz cel Wzgórz nawiedzonych.
Ukoronowaniem kiepścizny, jaka udaremnia tę adaptacja Hellboya, jest główna rola. Co by nie powiedzieć o poprzednich wariantach, zarówno Ron Perlman, jak i David Harbour byli świetnie obsadzeni i w roli demona-człowieka z cygarem i spluwą odnaleźli się znakomicie. Ten pierwszy w roli Hellboya spełnił się bardziej – miał lepsze scenariusze i lepszego reżysera – ten drugi nie do końca, ale do żadnego z nich nie można się było przyczepić. Ba, wręcz szkoda, że Harbour wypadł z marki, bo w porażce jego Hellboya nie było jego winy, a wręcz był on jednym z nielicznych elementów, które film jakkolwiek ratowały. W nowym rozdaniu rola tytułowa przypadła Jackowi Kesy’emu. No właśnie – jestem pewien, że znaczna część widzów (jeśli nie większość) musiała sprawdzić, kim jest ten człowiek. Aktor znany z mniejszych ról i epizodów m.in. w Deadpoolu 2, Słonecznym patrolu (tym z The Rockiem) czy Życzeniu śmierci (tym z Bruce’em Willisem) nie ma ani wyglądu, ani talentu czy charyzmy, które uzasadniałyby ten wybór. Nie mówię, że trzeba było angażować gwiazdę, ale można było chociaż kogoś, kogo wkład w odtwarzanie roli nie skończy się na nałożeniu charakteryzacji (skądinąd w najlepszym razie poprawnej). Kesy nie czuje charakteru postaci i pogrąża film, kreując Hellboya nijakiego, trochę jakby był halloweenowym imprezowiczem przebranym za postać, a nie prawdziwym Synem Piekieł. A jeśli w filmie o Hellboyu Hellboy jest nieinteresujący, to jesteśmy w tarapatach.
Wzgórza nawiedzonych nie są może filmem tak orającym uniwersum jak Hellboy Marshalla, ale zdecydowanie nie sygnalizującą, że marka wkracza na dobre tory – a można wręcz wątpić, czy kierunek obrany w nowym filmie będzie kontynuowany, o ile w ogóle znajdą się w najbliższym czasie wola i pieniądze na kolejne produkcje pod szyldem Hellboya. Szkoda dobrych intuicji i przede wszystkim jakości samego uniwersum, która znów została pogrzebana pod nieudolnością twórców. Może warto pokusić się o wniosek, że do dobrego przeniesienia kreacji Mingoli na duży ekran potrzeba kogoś z większą wyobraźnią filmową – jak del Toro, a nie Marshall czy Taylor. Braki w wyczuciu zarówno materiału źródłowego, jak i samego medium kina są tu wręcz aż nadto wyraźne. No i trzeba przynajmniej obsadzić kogoś wyrazistego w roli głównej, bo na samego Hellboya w najnowszym filmie aż żal patrzeć.