HANA-BI. Japońska mieszanka sensacji z refleksją
Kiedy prawdziwy artysta bierze na warsztat proste składniki, powstaje z nich oryginalne, niezwykłe danie, które jest czymś więcej niż sumą swoich składników. Tak jest w przypadku Hana-bi, bodaj najsłynniejszego filmu Japończyka Takeshiego Kitano. Zawarte w tytule słowa (zapisane fonetycznie) kwiat i ogień wspólnie oznaczają fajerwerki. Ta opowieść o życiu, umieraniu i całej reszcie nie dość, że w istocie jest wizualnym fajerwerkiem, to jeszcze co jakiś czas wybucha bez zapowiedzi.
Wszystko zaczęło się od Two Beat – telewizyjnego duo, w którym Kitano grał rolę śmiesznego faceta, sparowanego ze spokojnym typem – w tej roli Nirō Kaneko – na zasadzie niedopasowanego duetu spod szyldu Martin and Lewis. Potem jeden Beat oddzielił się od drugiego i zaczął występować solo. Jako Beat Takeshi, Kitano kontynuował karierę komedianta i aktora. Wystąpił między innymi w słynnym wojennym obrazie Nagisy Ōshimy Wesołych świąt, pułkowniku Lawrence. Szaleństwo na jego punkcie zaczęło się jednak od durnowatego japońskiego sitcomu Takeshi’s Castle, emitowanego przez Tokyo Broadcasting System pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku. Serial ukazywał perypetie uczestników biorących udział w masowym biegu przez skomplikowane, niedorzeczne przeszkody. Serial stał się hitem nie tylko w Japonii – obecnie polscy widzowie mają szansę oglądać go na kanale Comedy Central.
Ambicja Kitano sięgała jeszcze dalej. W 1989 pojawiła się życiowa szansa. Reżyser Kinji Fukasaku nie mógł kontynuować pracy nad filmem Brutalny glina, wiec jego gwiazda – Beat – otrzymał angaż. Postawił na długie, statyczne ujęcia, napełnił film odniesieniami do amerykańskiego kina sensacyjnego, a sam siebie wyreżyserował jako milczącego, agresywnego policjanta, który ma problemy z samokontrolą. Film okazał się być sukcesem, a Kitano na dobre rozsmakował się w filmowej produkcji. Jego kolejne obrazy – Sonatine, Scena nad morzem czy Powrót przyjaciół były już wydarzeniami artystycznymi najwyższej rangi. Największy sukces przypadł jednak na rok 1997, kiedy to otrzymał Złotego Lwa na weneckim festiwalu filmowym – właśnie za Hana-bi.
Konstrukcja fabuły stanowi węzeł wcześniejszych wątków z filmografii Kitano. Brutalny policjant szuka zemsty za kalectwo swojego przyjaciela, opiekując się jednocześnie swoją chorą na raka żoną. Bohaterowie spacerują nad morzem, rozwiązują logiczne łamigłówki z drewnianych klocków, malują obrazy tradycyjnymi japońskimi technikami, celebrują życie… póki jeszcze mogą. W twardej rzeczywistości zdominowanej przez odwieczną walkę o honor, życie stracić jest bardzo łatwo – ale to i tak lepsze niż niepełnosprawność i samotność.
Kitano-scenarzysta prowadzi historię niechronologicznie. Mając pełnię władzy nad montażem, nadaje opowieści autorski ton, któremu bliżej jest do specyficznego stylu Yasujiro Ozu – japońskiego mistrza – niż amerykańskich kryminałów, z których Kitano-reżyser również czerpie garściami. Takie a nie inne ułożenie poszczególnych wydarzeń na linii czasu nadaje filmowi bardzo impresyjnego charakteru. Zamiast dbać o dramaturgiczną ciągłość, twórca zestawia ze sobą ujęcia na zasadzie podobieństwa tematu, wizualnych odniesień czy symboliki i skojarzeń, które wysuwają się na pierwszy plan. Powtarzając niektóre kadry, nadaje im nowego znaczenia w odniesieniu do sceny i całej opowieści. Brutalną, sfilmowaną w zwolnionym tempie strzelaninę po raz pierwszy widzimy dopiero w połowie seansu, kiedy życie głównego bohatera zaczyna się rozpadać – a przecież to właśnie ta strzelanina była punktem wyjściowym historii.
Nie braknie również dyskretnego humoru, dalekiego od slapstickowej dziecinady znanej z Takeshi’s Castle. Mój ulubiony żarcik to ujęcie, w którym Nishi siedzi przy szpitalnym łóżku swojej żony i pali papierosa. Pojawia się pielęgniarka, więc bohater szybko chowa papierosa za siebie, grzecznie wysłuchuje i przytakuje słowom kobiety, po czym odczekuje chwilę i wyciąga niedozwoloną truciznę z powrotem. Uśmiecham się za każdy razem, a takich małych, prostych szczegółów jest więcej. Kitano bezustannie zwalnia tempo opowieści, a nawet zatrzymuje ją na kilka chwil, by zachwycić się plenerem, pejzażem, detalem. Przeplata film swoja twórczością malarską w postaci surrealistycznych obrazów, przedłuża sceny, utrzymując kamerę bez ruchu. Popełnia wszystkie grzechy kina sensacyjnego, jednocześnie dostarczając najbardziej arthouse’owy film sensacyjny do czasu, prawdopodobnie, Drive Nicolasa Windinga Refna.
Nie wypada pisać o wczesnej twórczości Kitano bez wzmianki o genialnym kompozytorze Joe Hisaishim, którego ścieżka dźwiękowa uświetniła również i tę produkcję. Kompozycji Hisaishiego można słuchać niezależnie od filmów, dla których zostały napisane, i rozkoszować się piękną, harmonijną, nastrojową muzyką godną największych mistrzów. Tutaj słodko-gorzki moment przechodzenia z wiosny życia do jesieni został idealnie uchwycony za pomocą nastrojowego brzmienia pianina i instrumentów smyczkowych z dźwiękami tła wzorowanymi na odgłosach budzącej się do życia przyrody, przełamanej nostalgiczną nutą wyznaczająca koniec podróży. To balsam dla ciała i duszy.
Hana-bi jest arcydziełem w pełnym tego słowa znaczeniu. To także doskonały punkt do rozpoczęcia przygody z japońskim – lub w ogóle azjatyckim – kinem, które w wielu aspektach tak bardzo różni się od europejskiego i amerykańskiego, do którego jesteśmy przyzwyczajeni.