GWIEZDNE WOJNY: WOJNY KLONÓW (2008)
Moc osłabła ostatnimi czasy, czyli atak karate-klonów…
George Lucas pisząc scenariusz do Epizodu II Gwiezdnych wojen wykonał genialny, z marketingowego punktu widzenia, krok – na końcu filmu rozpętał w stworzonym przez siebie uniwersum wojnę, a w kolejnej części pokazał nam jej końcowy etap. Co się działo przez cztery lata w ogarniętej konfliktem Galaktyce? Expanded Universe miał się dobrze jeszcze przed nastaniem Nowej Trylogii, a po premierze Ataku Klonów przeżył prawdziwy boom – wydanych zostało wiele komiksów i książek opowiadających o zmaganiach rycerzy Jedi z armiami Separatystów. Za literaturą poszła w niedługim czasie wirtualna rozrywka – pojawiło się kilka gier, których akcja rozgrywała się w tym okresie (z wartych polecenia należy wspomnieć o Star Wars: Republic Commando). W końcu powstał też serial telewizyjny, który odniósł sukces w Stanach Zjednoczonych, zgarniając dwa lata pod rząd nagrodę Emmy. Okazuje się jednak, że kasy w kieszeni wujka Lucasa nigdy za mało, więc zapadła decyzja o nakręceniu kolejnego serialu, rezygnującego jednak ze standardowej animacji, a stawiającego na obraz tworzony komputerowo. No i tak oto trafiliśmy tu, gdzie jesteśmy teraz – aby wypromować serial, do kin wypuszczono półtoragodzinny odcinek pilotażowy, troszeczkę na wyrost nazwany filmem pełnometrażowym.
Nie mogę powiedzieć, że po prostu oglądałem ten film – ja go przeżywałem. Zanim jednak zacznę zamieniać swoje myśli na ciągi zer i jedynek, należałoby wspomnieć, o co w tym wszystkim chodzi. Więc tak: Wojny Klonów trwają w najlepsze. Ostatnimi czasy na terytoriach Zewnętrznych Rubieży armia Republiki została rozproszona i osłabiona, a Separatyści zyskali przewagę. W tym samym czasie Jabba Hutt zwraca się do Najwyższego Kanclerza z prośbą o pomoc w odnalezieniu syna, który został porwany przez nieznanych sprawców. Do zadania zostają oddelegowani Obi-Wan Kenobi i Anakin Skywalker, a Zakon Jedi liczy na to, że w podzięce Tatooine i inne planety będące pod wpływem Huttów przyłączą się do sojuszu przeciwko Separatystom. Oczywiście z biegiem wydarzeń wszystko okazuje się z góry zaplanowanym spiskiem Ciemnej Strony Mocy…
Podobne wpisy
Czołówki wszystkich części Sagi zawsze robią wrażenie – niezapomniany motyw muzyczny Johna Williamsa i odlatujące w dal napisy, a następnie ruch kamery w dół i ukazanie przelatującego statku kosmicznego. To działa zawsze. Pod tym względem początek Wojen Klonów był dla mnie jak bezpośrednie trafienie taktycznym pociskiem jądrowym – zrezygnowano z napisów, pozostawiając jedynie pojedynczy ekran tytułowy, a muzykę przearanżowano. Do tej pory nie mieści mi się to w głowie. Już nie chodzi o to, że łamana jest zasada “nie jest zepsute – nie naprawiaj”, chodzi o to, że ktoś zapragnął ot tak “poprawić sobie” jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów muzyki filmowej na świecie. Najgorsze jest jednak to, że oprócz psucia czyjejś pracy, człowiek odpowiedzialny za ścieżkę dźwiękową raczy nas swoimi tworami, które nijak nie pasują do tego, co dzieje się na ekranie. Gitara elektryczna w Odległej Galaktyce? Kiedyś to było nie do pomyślenia, tu staje się prawdą. W pewnym momencie bardziej byłem skłonny uwierzyć w to, że ktoś się po prostu pomylił i puścił nie ten podkład muzyczny, niż w to, że reżyser dopuścił do takiego stanu przy zdrowych zmysłach.
Prolog filmu nie uspokoił mojego rozkołatanego serca – wita nas głos bardziej pasujący do amerykańskiego spikera radiowego z okresu Zimnej Wojny (dla porównania – w poprzednich Wojnach Klonów narratorem prologu był Yoda), który opisuje sytuację polityczną we wszechświecie. Pomijając dziwnie dobrany głos – już wtedy odniosłem wrażenie, że coś jest nie tak. Styl “wirtualnej kreski” nawiązuje znacząco do serialu Gendy’ego Tartakovsky’ego i może się podobać, ale animacja woła o pomstę do nieba. Mimika postaci niemal nie istnieje, ruchy ust zgrywają się z tekstem mówionym niezbyt dokładnie, a ruchy postaci są sztywne i nienaturalne. Kolejnym ciosem zadanym widzom jest jakość “cyfrowej scenografii” – otoczenie jest nie tylko puste i sterylne, ale sprawia też wrażenie zrobionego “na odwal się” w ostatniej chwili. Najbardziej w oczy kłują piaski Tatooine, które nie dość, że nie przypominają piasków, to nie przypominają w ogóle niczego. Czarę goryczy przepełniają ślady postaci, które są jedynie odpowiednio wycieniowanymi teksturami, a nie prawdziwymi zagłębieniami.
Zostawmy technikalia za sobą i skupmy się na tym, co film oferuje w dalszej części. Pierwsze, na co zwraca się uwagę, to sposób, w jaki bohaterowie ze sobą rozmawiają. Weźmy przykładową sytuację: Obi-Wan i Anakin wraz ze zdziesiątkowanym batalionem klonów bronią się w mieście przed przeważającymi siłami droidów. Właśnie skończyło się zaopatrzenie, z całego ciężkiego sprzętu zostały jedynie cztery działa, a wahadłowce z posiłkami nie są jeszcze nawet załadowane. Rycerze Jedi nie tracą jednak animuszu i planując obronę zachowują się raczej jakby siedzieli przy ognisku i przypiekali kiełbaski. To jeszcze nie wszystko – na planetę zostaje przysłana dziewczyna-posłaniec z wiadomością od Yody, która jednocześnie ma zająć miejsce u boku przyszłego Dartha Vadera i stać się jego uczennicą. Sam zainteresowany dąsa się na tę propozycję jak małe dziecko, ale przystaje na nią, ponieważ nie ma innego wyjścia. Ahsoka Tano, bo tak właśnie owa postać się nazywa, jest dziewczyną pyskatą i porywczą. Nie zmienia to jednak faktu, że stosunek nauczyciel – uczennica wygląda bardziej jak kumpel – kumpela. Może i George Lucas nie potrafi pisać dialogów, ale wystarczy zobaczyć kilka scen rozmów z Wojen Klonów, aby błagać na kolanach o powrót ojca Gwiezdnej Sagi na stanowisko scenarzysty.