Grzeszne rozkosze #6. The Faculty

Przyznawałam się już do niespełnionej miłości do kina katastroficznego przy okazji Armageddonu, czas więc przyznać się do kolejnej słabostki (w końcu o to w tym cyklu chodzi). Mam mianowicie upodobanie do tzw. horrorów młodzieżowych. W zasadzie czasami nawet do kina młodzieżowego (czyli teen movies) w ogólności, ale bez przesady, nie jestem też masochistką i nikt mnie nie namówi na maraton z sagą Zmierzch.
Horrory rozgrywające się na campusach i w labiryntach korytarzy licealnych budynków natomiast wciągam pasjami. Paradoksalnie chyba najbardziej je lubię za to, co powinno być, na logikę, wadą – absolutną przewidywalność. Zawsze można liczyć na powtarzające się schematy fabularne i znajomy zestaw postaci. Szkolna piękność, obowiązkowo przewodząca ekipie cheerleaderek, w przerwach spotykająca się z kapitanem drużyny, atletyczną gwiazdą skazaną na „stypendium sportowe stanowiące jedyną przepustkę na uniwersytet”. Prześladowana ofiara losu wyrastająca na bohatera. Grupa kujonów. Słodka idiotka, najczęściej przyczepiona jak rzep do normalnej, poukładanej i życiowej głównej bohaterki. Niegrzeczny buntownik i spowita w czerń outsiderka. Do kompletu durny wesołek jarający przesadne ilości trawy. To samo tyczy się kadry: rozwrzeszczany trener, surowy (a często również głupawy) dyrektor, podejrzliwy woźny, jeden sensowny nauczyciel i dla kontrastu jeden zupełnie beznadziejny. Czasami wszystkie te elementy współistnieją, czasami pojawiają się tylko niektóre z nich, co odważniejsi twórcy dopuszczają pogrywanie z konwencją i zabawę stereotypami. Stąd też oszałamiający sukces serii Krzyku, która rozpoczęła paradę mniej lub bardziej udanych klonów – trend mocno widoczny pod koniec lat dziewięćdziesiątych i na przełomie wieków, potem stopniowo zamierający, ale ciągle w jakimś stopniu obecny.
Jako przedstawicielka pokolenia, które pierwszą część Krzyku powitało na samym początku liceum, które zachwycało się Paceyem z Jeziora marzeń, zapewne mam jakieś nostalgiczne podstawy do tego nieszkodliwego upodobania.
The Faculty (znane u nas pod niewiele mówiącym tytułem Oni) to wyjątkowo wdzięczny przedstawiciel rzeczonego gatunku. Pomysł specjalnie oryginalny nie jest – w gruncie rzeczy to niemal dosłowne przeniesienie idei Inwazji łowców ciał na grunt młodzieżowy. Tajemnicza siła z kosmosu opanowuje stopniowo całą kadrę nauczycielską, a następnie uderza w uczniów, zamieniając ich powoli w zastępy Młodzieży ze Stepford, kompletnie wyzbytej tożsamości, a przy okazji ograniczeń innego typu, jak strach, tęsknota czy nadzieja.
Szkolna oferma, Casey – czyli potykający się o własne nogi Elijah Wood – podejrzewa, że sytuacja może mieć związek z nieznanym organizmem, znalezionym przez niego na szkolnym boisku. Obcych łączy obsesyjne upodobanie do wody i równie obsesyjny lęk przed odurzającym narkotykiem wytwarzanym chałupniczo przez zbuntowanego outsidera, Zeka’a – Josh Hartnett, człowiek niezdolny do wyrażania twarzą jakiejkolwiek emocji. W grupie opozycjonistów znajdują się również Stokely, obdarzona łatką wojującej lesbijki, Stan, kapitan drużyny z ambicjami pozasportowymi, jego dziewczyna Delilah, szkolna królowa, i słodko niewinna Marybeth Louise Hutchinson, nowa uczennica bez orientacji w terenie. Czyli wszystkie odpowiednie schematy są zachowane jak trzeba.
Prawdziwe piękno (dosłownie i w przenośni) reżyser Robert Rodriguez zebrał jednak na drugim planie, czyli w gronie tytułowej kadry nauczycielskiej. Wielbiciele zapierającej dech w piersiach urody Salmy Hayek muszą co prawda uważać, by zanadto nie mrugać i tym samym nie przeoczyć jej w roli zakatarzonej pielęgniarki, za to Famke Janssen funduje nam pierwszej klasy przemianę z cyklu „zdejmij okulary i rozpuść włosy”. Bez dwóch zdań wymiata Robert Patrick (rozkrzyczany trener), zwłaszcza w scenach celowo nawiązujących do Terminatora 2 i postaci T-1000.
Młoda obsada nie prezentuje aktorstwa najwyższych lotów, zwroty akcji są z wyprzedzeniem widoczne jak na dłoni, a scenariusz miejscami jest… no, nie bójmy się tego słowa, po prostu głupi. Ale to nie zmienia faktu, że The Faculty to rozrywka w czystej formie, wprost bezwstydna w swojej absolutnej bezpretensjonalności i dzięki temu czarująca.
Nerwowa bieganina uciętych paluszków czy wyjątkowo ruchliwa głowa Famke Janssen (wszystko ewidentnie zainspirowane filmowymi fascynacjami Rodrigueza) to sceny, których po prostu przegapić nie można. A dwa drobne smaczki podczas końcowych napisów – nie zdradzając za wiele, powiem tylko, że zawierają w sobie opatrunek i szarfę – to dodatkowe wykończenie, stanowiące pogodne przymrużenie oka na koniec. Można je uznać za rodzaj przypieczętowania umowy między reżyserem i widzami: on świetnie się bawił, kręcąc film, oni świetnie się bawią, oglądając go, i żadna ze stron nie bierze tego przesadnie na poważnie.
korekta: Kornelia Farynowska