GODZILLA: OSTATNIA WOJNA. Już sam początek tego filmu przyprawia o zawrót głowy
Tekst z archiwum Film.org.pl
Gdy byłem dzieckiem, kiedy kino było w każdej średniej wielkości wiosce, a sobotnie poranki i popołudnia spędzało się w tychże, zawsze najwięcej zachwytów wzbudzał pojawiający się dość często na ekranie demolująco nastawiony do życia potwór zwany Godzillą. Jego perypetie oglądałem z zaciśniętymi pięściami i ogromnym wytrzeszczem oczu wraz z bandą mi podobnych. Z wiekiem entuzjazm i miłość do eksportowej maskotki Japonii słabły, ale przenigdy nie wyparłem się uczucia do – mimo wszystko – przesympatycznego jaszczura. Śledziłem dość skrupulatnie poczynania Godzilli, obserwowałem jak powiększa mu się rodzinka i ilość produkcji z jego udziałem. Oglądałem je wszystkie, choć już nie bawiły jak kiedyś. Niektóre posunięcia producentów w nowszych odcinkach cyklu wywoływały we mnie mieszane uczucia. Jednak zapowiedzi legendarnej wytwórni Toho o produkcji kolejnej części, tym razem na 50-lecie, obudziły we mnie nadzieje. Wkrótce premiera 28 epizodu stała się faktem.
Pod koniec 2004 roku po raz pierwszy pokazy premierowe Godzilli odbyły się najpierw w Stanach Zjednoczonych, a niewiele później w Japonii. Akcja marketingowa, zakrojona na większą niż zwykle skalę, zadziałała. “Uśpieni” starsi fani przebudzili się z letargu, młodsi zastanawiali się jak będzie wyglądać mariaż z przeszłością. Jak się okazało Japończycy na szczęście nie znają polskiego powiedzenia: “miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle” i zrobili film na miarę oczekiwań, godząc młodsze i starsze pokolenia, dostarczając rozrywki dla prawdziwych Godzilla-Ultras.
Scenariuszowej rewolucji nie było. Bo i być nie mogło. To, co cieszy oko od półwiecza w koronnym filmie nie mogło być novum. Zatem jest jak zwykle – elektrycznie i wybuchowo, choć szablonowo. Na początku XXI wieku, jednocześnie w dziesięciu metropoliach na całym świecie, pojawiają się destrukcyjnie nastawione do otoczenia potwory, które sieją postrach i grozę wśród mieszkańców. Kataklizmów na miarę huraganu Katrina doświadczają m.in. Sydney, Paryż, Nowy Jork, Sajgon czy Tokio. Jeszcze przed reakcją Ziemskich Sił Obrony, sprawcy całego zamieszania znikają teleportowani przez tajemnicze obiekty latające, należące jak się okazuje do przybyszy z kosmosu zwących siebie Xilianami (od nazwy planety X). Proponują traktat pokojowy, nad którym część Ziemian się zastanawia, podczas gdy mała grupka zdecydowanych na wszystko desperatów (pani biolog Miyuki Otonashi, odważny i niezwykle silny mutant Shin’ichi Ôzaki wraz z kapitanem Douglasem Gordonem) podejmuje nierówną walkę z przeważającymi siłami nieprzyjaciela. Nierówną? Hmm, może nie do końca, bo wpadają na genialny plan – rozmrozić z lodów Arktyki Godzillę, który mimo nieprzyjaznego stosunku do ludzi, za największych wrogów uważa te ohydne kreatury z przestrzeni kosmicznej. Zaczyna się walka o wolność!
Jak widać panowie Isao Kiriyama i Ryuhei Kitamura nie wysilili się zbytnio, pisząc scenariusz pewnie jednego wieczora przy piwku, dodając jednak całości posmaku jubileuszu. Jak by nie patrzeć film to prawdziwa uczta dla wielbicieli talentu Godzilli, pełna aluzji oraz smaczków. Już sam początek przyprawia o zawrót głowy; oto bowiem w napisach początkowych montażyści uraczyli nas historią cyklu, w ogromnym skrócie prezentując najciekawsze zdjęcia z większości filmów o Królu Potworów, kładąc nacisk na ukazanie rozwoju fizycznego (mniej psychicznego) tej gumowej kreatury. Największą atrakcją już samego filmu jest niewątpliwie zgromadzenie na planie tylu przeciwników Godzilli w jednym filmie. Takiej obsady próżno szukać w poprzednich obrazach. Nie dość tego. Co poniektórzy do łask producentów z wytwórni Toho wrócili po 30-letniej przerwie. Mimo wieku przedemerytalnego znakomicie sprawdzili się w niszczeniu i burzeniu: Gigan (nie widziany od 1973 roku), Angilas (od 1974), Kumonga, Manda, Rodan, Kamakaris, Ebirah, King Shisa, Hedorah i oczywiście King Gidorah (tutaj pojawił się jako Kaiser-Gidorah). Zabrakło mi jedynie Mechagodzilli, ale niestety nie można mieć wszystkiego. Na pocieszenie pozostaje fakt, że pojawiał się on ostatnio dość regularnie w poprzednich częściach. Jednym słowem, ekipa prawdziwych wyjadaczy i twardzieli.
Po jasnej stronie, poza tytułowym wymiataczem, stanęła zasłużona w bojach poczciwina Mothra, która robi co może aby powstrzymać napór zła i nienawiści. Obsadę uzupełnia synek Godzilli, Minya, który z powodu zbyt młodego wieku i niewielkiej postury nie miesza się w sprawy dorosłych, kibicując oczywiście swemu postawnemu tacie. Wyczynem godnym odnotowania, będącym jednocześnie kolejnym smakowitym kąskiem dla Godzillologów, jest pojawienie się w jednej z ról Akiry Takarady, który zagrał będąc dziewiętnastolatkiem w pierwszym filmie z cyklu z 1954 roku. Co ciekawe, Japończycy mimo źle przyjętej wśród widzów, amerykańskiej wersji Godzilli z 1998 roku w reżyserii Rolanda Emmericha, postanowili wykreowanego wtedy potwora umieścić w Godzilla: Ostatniej wojnie nazywając go Zillą. Jako jedyny jest w całości wygenerowany przez komputer i oczywiście ma szanse równe zeru w starciu z jedynym słusznym wizerunkiem Godzilli, co można odczytać (gdyby się uprzeć i dorabiać ideologię) jednoznacznie – łapy precz od naszego bohatera narodowego.
Film, poza atrybutami jubileuszowymi jest widowiskiem, które posiada naprawdę przyzwoitą oprawę wizualną łączącą w sobie elementy kina współczesnego ze zdjęciami, dynamicznym montażem i efektami specjalnymi przywołującymi na myśl Matrix czy Raport mniejszości (dotyczy to scen z ludźmi, w szczególności świetnie zrealizowanych pojedynków) i klasyczną szkołą, opartą na kartonowych budynkach, miniaturach i momentami poklatkowej realizacji (pojedynki potworów). Daje to fantastyczny efekt podczas delektowania się filmem, kiedy mamy wrażenie ciągłych podróży w czasie. Zabieg ten z pewnością zadowoli najwybredniejszych fanów cyklu (i nie tylko). A co jeszcze? Oczywiście przede wszystkim obłędne, nieprzewidywalne pojedynki gigantów w różnych konfiguracjach: jeden na jeden, dwa na jeden czy nawet cztery na jeden. Muszę uspokoić sercowców – nie ma się czego obawiać, Godzilla mimo kilku słabszych akcji i wyłapaniu paru niespodziewanych ciosów jest bezkonkurencyjny i eliminuje, z zimną krwią zawodowego zabójcy, swych rywali. A że przy tym cierpią jak zwykle wieżowce, zabytki czy opera w Sydney, nie wspominając o samochodach i ludziach, cóż, taki los. Takiej rozwałki nikt inny i nigdzie indziej nie jest w stanie zapewnić we współczesnej kinematografii. Jedyna w swoim rodzaju poetycka kiczowatość wprawi w radosny i niemal fanatyczny nastrój najzagorzalszych przeciwników tego typu atrakcji filmowych. Warto wspomnieć o aktorstwie. Tsutomu Kitagawa po raz kolejny bezbłędnie wcielił się w rolę Godzilli przywdziewając historyczny, gumowy kostium. Aż dziw bierze, że w takich warunkach potrafi jeszcze wykrzesać z siebie te ogromne pokłady talentu. Jak widać stara szkoła aktorska wciąż jest na topie, a Japończycy, mimo postępu technicznego, wciąż hołdują tradycji.
Ryuhei Kitamura nie ustrzegł się jednak kilku wad, które nie są może karygodnym zaniedbaniem, ale momentami psują zabawę. Sporym minusem jest zbyt późne wejście do akcji tytułowego killera – dopiero po godzinie, co jest niewybaczalne przy dwugodzinnym metrażu, a czego wynikiem jest zbyt duże nagromadzenie atrakcji w drugiej części obrazu, bo jak inaczej wytłumaczyć sytuację, w której mamy równocześnie dziejące się aż cztery pojedynki? I problem, który od zawsze dręczy twórców tej serii – brak dystansu i humoru. Miłośnicy jak i przypadkowi widzowie z przymrużeniem oka traktują te produkcje i chyba wypadałoby, żeby i takie podejście mieli autorzy. Być może to wina mentalności Japończyków, ale mnie osobiście tego właśnie w takim filmie brakuje (czy ktoś może zapłakać nad losem nieszczęsnego potwora będącego skrzyżowaniem królika z psem?). Drobne mankamenty na szczęście nie są w stanie zepsuć radości, którą czerpie się podczas obcowania z tym wiekopomnym dziełem, z zakończeniem przywołującym na myśl klasyczne westerny, z odchodzącymi w stronę zachodzącego słońca stróżami prawa i sprawiedliwości… tzn. prawa i moralności, żeby nie było. Kończąc, wspomnę jedynie, że warto wsłuchać się w muzykę, którą tworzył jeden z członków klasycznego amerykańskiego bandu “Emerson, Lake & Palmer” Keith Emerson a także weseli neopunkowcy z Sum 41. Mnie pozostaje życzyć sobie, aby taki gigant kulturowy mógł kiedyś powstać w Polsce. Niestety niedawno powołany Instytut Sztuki Filmowej chyba na to nigdy nie pozwoli. Trzeba będzie się samemu wziąć do pracy…
Tekst z archiwum Film.org.pl