GLORIA BELL. Zagraj nam to jeszcze raz…
Kiedy główna bohaterka Glorii Bell wyznaje, iż nie wie, jak to się dzieje, że zawsze po zamknięciu wszystkich drzwi i okien do jej mieszkania wejdzie jakiś kot, nie chodzi jej wyłącznie o czworonogi. Rzeczy niespodziewane niczym gość, tragedia życiowa lub – ależ oczywiście! – miłość, o tym mówi Gloria. Życie kobiety jest skonstruowane bowiem tak, że co chwilę czekają ją niespodzianki, nawet gdy serce zakłada błogi albo bolesny constans. Tym razem twarz Glorii zyskała rysy Juliane Moore (jest to remake obrazu pod tym samym tytułem, który wyszedł spod ręki tego samego reżysera), ale Sebastian Lelio opowiada ponownie uniwersalne rzeczy o płci pięknej będącej w wieku, kiedy to niby już nie wypada to i tamto, ale nie do końca wiadomo dlaczego. Kino, które szarpie społecznym uzusem, jest zawsze co najmniej potrzebne.
Gloria jest kilkanaście lat po rozwodzie i poznajemy ją w momencie, w którym potrafi wejść do klubu, wypić kilka drinków, zabawić się i wrócić do swojego życia sprzedawcy nieruchomości (nawet jeśli po drodze zdarzył się jakiś romans). Karmi koty, popala trawkę, a jednocześnie jest obecna w życiu dorastającej córki oraz jej chłopaka, surfera. Gloria skrywa jednak sekret – po przemyśleniu można stwierdzić, że to, co szarpie ją w chwilach zwątpienia, budzi się nawet w młodszych ludziach, ale u Glorii łączy się to z objawami. Mianowicie kobieta odkrywa, że czas płynie nieubłaganie, a okrągła sześćdziesiątka to typowy moment na swoiste podsumowanie. Kiedy poznaje mężczyznę, będącego w nieco podobnej sytuacji jak ona (choć świeżo po rozwodzie), zdaje sobie sprawę, że relacje można budować na podstawie wspólnych doświadczeń. Nie jest to jednak typowe love story o drugiej młodości, ale delikatne, akwarelowe malowanie portretu dojrzałej kobiety, którą reżyser oraz aktorka rozumieją wyśmienicie.
Nic więc dziwnego, że do chilijskiego reżysera Juliane Moore zgłosiła się sama z propozycją przeniesienia opowieści do gorącej Kalifornii. Wprawdzie hollywoodzki to film, z iście hollywoodzką obsadą (w rolę nowego absztyfikanta Glorii wciela się wchodzący w nową dojrzałość John Turturro), jednak nie wypuszcza z celownika wnętrza głównej bohaterki, rozedrganej, wyciszającej się nieco na siłę, a przede wszystkim ponownie definiującej swoją rolę społeczno-rodzinną. Gloria postanawia, że nie podda się konwenansom, dokonuje ekstremalnych wyborów i ma gdzieś porzucenie tożsamości, z którą identyfikowała się przez ostatnie lata. Jej młody duch wręcz krzyczy za każdym razem, gdy Gloria podśpiewuje piosenki zasłyszane w radiu, jakby każda z nich traktowała o niej samej. Muzyka jest tutaj ważna tak samo jak obraz.
Ten intrygujący obraz ludzi w średnim wieku jest wprawdzie powtórzeniem sceny po scenie z oryginału, ale nie ma co się obrażać, że sprzedaje nam się ponownie ten sam komunikat. Reżyser w tej pozornej łatwiźnie tylko podkreśla uniwersalny wydźwięk historii, a sama Gloria dokonuje podobnych wyborów, z których wynika, że aby powstrzymać czas, należy myśleć nie o nim, ale o sobie. Ciekawa jest więc polska perspektywa, w której recepcja zachowań głównej bohaterki byłaby przefiltrowana przez kulturę. Sam fakt, że z jakiegokolwiek punktu widzenia patrząc, Gloria wydaje się szczęśliwa kobietą, która żyje tak, jak powinno się żyć, świadczy o ważności takich narracji we współczesnej kinematografii. Świat się zmienia, a szczęście ma w sobie nieco z samolubności, zdaje się mówić protagonistka, a widzowie w większej części pewnie się z nią zgodzą.
Komediodramat Sebastiana Leilo to dzieło potrzebne, wyważone, wysmakowane, a przede wszystkim – niekrzykliwie i rzeczowe niczym deklaracje tytułowej bohaterki. Amerykański remake, chociaż wymienia chilijskie słońce na to w pobliżu Los Angeles, utrzymuje również inną temperaturę oryginału – ciepło wychodzące z ludzkiego poszukiwania szczęścia i niezgody na pauzowanie życia. Nawet jeśli kibicowaliśmy już tej samej bohaterce, kiedy miała buzię Pauliny Garcii, to pokibicować możemy znowu. Nie jestem kobietą, ale wiem, że codziennie mijam dziesiątki Glorii Bell na warszawskich chodnikach. To wojowniczki.