Gladiator
Czoło to najtwardsza część ciała
Powyższy cytat wbił mi się w pamięć przeszło 10 lat temu i do dnia wczorajszego tkwił w głowie niczym cierń. Mimo że po okresie długich poszukiwań udało mi się w końcu namierzyć film, z jakiego pochodzi, to z bliżej nieokreślonego powodu nie mogłem zdobyć się na ponowny seans. Pamięć tego zimowego wieczoru, kiedy za oknem trzaskał mróz, a ja przy totalnej niewiedzy rodziców zagłębiłem się w świat walk bokserskich, była bardzo żywa. Żywa do tego stopnia, że tak naprawdę bałem skonfrontować się moje dziecięce wspomnienia z rzeczywistością. Chciałem, żeby ten film był dla mnie dalej tym, czym jest. Dzisiaj wiem jedno – jestem idiotą. Świadomie pozbawiłem się możliwości obcowania z obrazem, chociaż mało znanym, to naprawdę świetnym – z „Gladiatorem” z 1992 roku.
Zaraz, jak to? „Gladiator” to dosyć popularna produkcja. Russell Crowe, pięć Oscarów i inne sprawy – powiecie. Rzymski generał naznaczony na cesarza przez umierającego Marka Aureliusza. Mściwy prawowity następca tronu, który każe zamordować Maximusa i jego rodzinę. O to chodzi? To nie miało czasem premiery w 2000 roku?
Nie, mnie chodzi o Tommy'ego, chłopaka, który razem z ojcem przenosi się z bogatych przedmieść Chicago do dzielnicy nędzy. Tam dowiaduje się, że lubiąca karty głowa rodziny ma długi, tam poznaje dziewczynę, znajduje przyjaciela i wkracza w świat nie do końca legalnych walk bokserskich. Pojedynków, które z jednorazowej przygody zamieniają się w niewolę w momencie, w którym promotor wykupuje długi rodziny.
Surowość – to pierwsze słowo, jakie przychodzi mi do głowy podczas seansu. Już na wstępie dostajemy zimne kadry, w których nasz bohater przemierza slumsy Chicago. Zrujnowane fabryki, podwórka, brudne ulice i opuszczone domy, a wszystko to pokryte śniegiem i przesłonięte parą buchającą z kratek ulicznych. Od razu otrzymujemy informację, z jakim obrazem będziemy obcować. Nikt tutaj nie będzie niczego upiększał ani idealizował. Bohater trafił do piekła i przekonuje się o tym już pierwszego dnia, kiedy zadziera z trójką członków gangu.
Klimat to kolejny istotny element „Gladiatora”. Podczas gdy Tommy zmierza do szkoły na początku filmu, w tle słyszymy słynnego „Killera” duetu Adamski&Seal i już wiemy, że lata 90. odcisną na tej produkcji mocne piętno. Jest w filmie Rowdy’ego Herringtona coś, co trudno wytłumaczyć, coś, czego młodsze pokolenie nie zrozumie. Pewna niedostrzegalna magia sprzed dwóch dekad, styl charakterystyczny dla tego specyficznego okresu, w którym miałem szczęście dorastać. Oglądając tę historię czujemy nostalgię i wracamy myślami do przeszłości.
Warto wspomnieć także o brutalności, która jest bardzo dosadna. Pojedynki często kończą się rozlewem krwi, a jeden z bohaterów kończy swoją przygodę z boksem pod respiratorem, obity do tego stopnia, że trudno rozpoznać jego twarz. Złamany nos czy rozcięty łuk brwiowy są tutaj na porządku dziennym.
W filmie jest wiele postaci istotnych dla fabuły i trzeba przyznać, że aktorzy, którzy się w nie wcielili, zrobili to bardzo dobrze. Tommy grany przez Jamesa Marshalla przypomina młodszą wersję Ivana Drago z Rockiego IV. Na szczęście tylko wyglądem. Jego gra jest bardzo oszczędna i można odnieść wrażenie, że wciela się w postać małomównego cynika, jednak zyskuje naszą sympatię od początku. Chłopak stara się zachować spokój i opanowanie w trudnym świecie, w którym się znalazł. Stara się unikać kłopotów, jednak kiedy trzeba potrafi się postawić. Kieruje się przy tym własnym sumieniem i kodeksem. Świetny jest też Cuba Gooding Jr. jako przyjaciel naszego bohatera. Człowiek, który nie widzi dla siebie innych perspektyw poza ringiem. Nie walczy jednak dla szpanu i pieniędzy. Robi to, bo chce utrzymać rodzinę, zapewnić jej lepsze życie. Mały minus mógłbym dopisać przy nazwisku Cary Buono, wcielającej się w rolę dziewczyny Tommy'ego. Jej bohaterka jest po prostu nijaka, nie wzbudza sympatii i emocji, a w ostatnich scenach przypomina mi młodszą i gorszą wersję Adrian z pierwszej części filmu o „włoskim ogierze”.
Nie do końca pasuje mi również rola Briana Dennehy'ego jako nieuczciwego promotora. Muszę przyznać, że jak tylko widzę tego aktora, ujawniają się we mnie skrywane pokłady agresji. Facet zawsze gra kogoś, kto aż prosi się o naprawdę ostre lanie. Pod tym względem jego rola jest idealna. Niestety finał, w którym aktor powinien sprawiać wrażenie groźnego przeciwnika, delikatnie rozczarowuje, głównie ze względu na aparycję Dennehy'ego, która nijak pasuje do sylwetki byłego mistrza bokserskiego. Przypomina raczej żelbetonowy kloc, a nie czempiona. Na ekranie pojawiają się również Robert Loggia, Ossie Davis i John Heard. Obsada to naprawdę bardzo mocna strona „Gladiatora”.
Oczywiście obraz nie jest idealny, a schematyczność i naiwność dają o sobie znać kilka razy, jednak nie przeszkadza to cieszyć się seansem. Znawcy walk bokserskich mogą przyczepić się do choreografii, jednak zwykły widz nie zauważy tych niedociągnięć. Głównie dlatego, że każda walka naładowana jest takimi emocjami, że zła garda czy nieprawidłowo wyprowadzony cios nie przeszkadzają. W filmie, jak w każdej produkcji poruszającej tematykę sportową, musiał pojawić się także montaż, czyli 2-3 minuty, w ciągu których życie bohatera zmienia się nie do poznania. Tommy więcej trenuje, wygrywa kolejne walki, spłaca długi ojca i coraz bardziej angażuje się w związek, a wszystko to przy akompaniamencie piosenki „I will survive” zespołu Cheap Trick, która sprawia, że człowiek ma ochotę poskakać na skakance albo zrobić kilka pompek.
„Gladiator” nie jest dziełem pokroju „Wściekłego byka” czy „Rockiego”, jest jednak obrazem, z którym na pewno warto się zapoznać. Mocny, surowy, z genialnym klimatem lat 90. i pewnym magnetyzmem, który nie pozwala oderwać wzroku od ekranu. Brak w nim patosu i bohatera okrytego amerykańską flagą w świetle fleszy. To zwykła historia o zasadach i przyjaźni, gdzie walka to sposób na zarobienie kilku dolarów na spłatę długów i zapewnienie bytu rodzinie, wybicie się do lepszego świata.
Prosty, a jednocześnie piękny film, gdzie w ostatniej scenie nie widzimy boksera tonącego we wrzawie tłumu i blasku kamer. Ostatnią sceną jest zwyczajny uścisk dłoni. Na kolejny seans na pewno nie będę czekał 10 lat, wszak długie zimowe wieczory dopiero przed nami.