Gdzie jest Nemo? 3D
Tekst z archiwum film.org.pl (2012)
Bezkresna głębia oceanu. Małżeństwo błazenków, Marlin i Coral, wyglądają z okna swego nowego domku na rafie, rozmyślając o przyszłości, plotkując o sąsiadach i wspominając dawne czasy. Spływają niżej, by obejrzeć swoje nienarodzone potomstwo – gromadkę jajeczek w podwodnej jaskini. Zastanawiają się jak je nazwać – Coral jednemu z nich chce dać imię “Nemo”. Nagle wszystko cichnie. Rybki nie wiedzą co się dzieje. W oddali widzą wielką barakudę, czającą się na nich. Wiedzą co się zaraz stanie. Coral płynie do jajeczek, ale barakuda jest szybsza. Marlin próbuje ją ratować, ale na próżno. Gdy odzyskuje przytomność wokół jest ciemno. Ani jego ukochanej, ani jajeczek, już nie ma. Jest sam, opuszczony w ciemnych głębiach. Nagle, coś się błyska na morskim dnie. To jajeczko! Jedyne ocalałe, pęknięte, ale całe i zdrowe. Gdy Marlin do niego podpływa nie jest już tym samym błazenkiem, którym był przed momentem. Ujmuje je delikatnie w płetwy i oddaje największy – jaki w tej chwili może hołd – swojej zmarłej żonie. Widzimy tytuł, a Thomas Newman wchodzi z pianinem.
Otwierająca scena “Gdzie jest Nemo?” to najlepszy fragment tego filmu i jedna z najlepszych scen jaka kiedykolwiek wyszła spod ręki magików z Pixara.
Chyba każdy scenarzysta chciałby kiedyś taką napisać, a reżyser – nakręcić. Nie wiem co przeszli w swoim życiu Andrew Stanton, żeby coś takiego wymyślić, a John Lasseter, żeby zatwierdzić, ale cokolwiek to było – jestem im wdzięczny. W ciągu pierwszych pięciu minut filmu dostajemy wszystko – zaciekawienie, śmiech, napięcie, grozę, smutek i wzruszenie. A przede wszystkim wydarzenie, które diametralnie zmienia osobowość Marlina, przez co stanowi fabularny fundament całej historii.
“Gdzie jest Nemo?” to najlepszy film Pixara. Przede wszystkim najmądrzejszy. Nikt się ze mną nie zgadza, ale taka jest prawda. Wszyscy kochają “Wall-ego”, “Ratatuja” czy którąś z części “Toy Story”, ale ja od zawsze byłem wiernym wyznawcą historii pixarowych błazenków i od zawsze stała ona na szczycie mego rankingu produkcji amerykańskiego studia. Właśnie ze względu na mądrość treści, bezpardonowość przekazu, różnorodność poruszonych problemów. Mamy tu przecież kwestię uzależnienia, zaniku pamięci krótkotrwałej (ciekawe czy twórcy inspirowali się wydanym dwa lata wcześniej nolanowskim “Memento”?), zanieczyszczenia środowiska, rozpieszczania siostrzenic, a nawet traktowania rybek akwariowych. Całkiem nieźle jak na film dla dzieci.
Ale rdzeniem całej opowieści przez cały czas jest relacja ojca i syna – Marlina i Nemo. Bo widzicie, z Nemo może się utożsamić każdy rozbrykany synek, a z Marlinem każdy martwiący się o swego najmłodszego ojciec na widowni. To w scenach ich wzajemnego kontaktu, chwilach największej czułości i miłości – tej okazywanej fizycznie i tej na odległość, gdy są rozdzieleni – film Pixara lśni najjaśniej. Bo Nemo nie wie, co przeszedł jego ojciec (a przynajmniej film nam tego nie określa). Jest rozbrykanym, rozszalałym dzieciakiem, który chce przeżyć przygody, za co spotyka go kara. Ale bezduszni ludzie, którzy go porwali, nie zdają sobie sprawy, że ojciec będzie go szukać aż do najdalszych krańców oceanu, w najgłębszych szczelinach morskich, przez rekinowe zębiska, nieprzyjazne prądy morskie i skupiska parzących meduz. Wyskoczy nawet nad wodę, jeśli będzie trzeba. I ileż przygód spotka go po drodze!
Bo pomijając już cały przekaz “Gdzie jest Nemo?” wciąż pozostaje festiwalem świetnych pomysłów, które od 2003 roku nie zestarzały się ani trochę.
Mamy tu galerię tylu oryginalnych i stukniętych postaci, że można by nimi obdzielić kilka produkcji – rybkę Dorę nie pamiętającą co się przed momentem stało, rekiny z grupy wsparcia próbujące zmienić dietę, wyluzowane, “big lebowskie” żółwie, no i drużynkę ryb akwariowych, które już dawno potraciły piątą klepkę. I już nigdy nie spojrzę na żadną mewę tak, jak wcześniej. Ale to, co najważniejsze, to nić, która wszystkie te genialne pomysły łączy. Bo pomiędzy obdarzonymi frenetycznym tempem scenami akcji, ucieczkami i pościgami, wybuchami i trzepotaniem płetw dostajemy przede wszystkim relacje między bohaterami. A znalazło się w nich miejsce na wszystko – zaskoczenie, zauroczenie, niechęć, miłość, szaleństwo, a nawet nutę egzystencjalnego lęku.
No i najważniejsze – chyba największym świadectwem dojrzałości tego filmu jest fakt, że ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że bohaterowie są związani przez jego konwencję. Niezależnie od tego czy właśnie ściga ich wielki rekin, wsysa akwariowa rurka czy połyka wielki wieloryb – to oni sami, a nie film, decydują o swoich losach. Cała akcja “Gdzie jest Nemo?” wypływa nie z wymagań scenariusza czy konwencji, w jakiej zdecydowano się opowiedzieć historię, ale z potrzeb, motywacji, lęków i trosk jego postaci. Innymi słowy: historia istnieje w idealnej synchronizacji i symbiozie z postaciami, to one dyktują warunki i fabuła dostosowuje się do nich, a nie na odwrót. A to chyba największa pochwała, jaką można dać jakiemukolwiek filmowi.
Również pod względem wykonania produkcja Pixara ani trochę nie straciła na świeżości – “Gdzie jest Nemo?” to jeden z tych filmów, które sprawiają, że chce się zostać montażystą. Pixarowcy to rasowi opowiadacze, którzy już przy okazji pierwszego “Toy Story” pokazali, że doskonale rozumieją zasady rządzące nie tylko animacjami, ale dramaturgią w ogóle, a w “Gdzie jest Nemo?” widać to chyba lepiej niż w którymkolwiek innym ich filmie. Każda scena ma znaczenie i ani choćby jedna nie jest zmarnowana czy chybiona. Z kolei montaż wspaniale przechodzi pomiędzy przygodami zagubionego Nemo, a nadrybimi staraniami odnalezienia go przez ojca, dostarczając dokładnie tylu informacji, ilu potrzebujemy, potęgując napięcie i uwypuklając ból i cierpienie bohaterów. Od momentu pierwszej sceny historia płynie jednostajnym tempem, które nie pozwala się nudzić ani przez chwilę i przedstawia przygody morskich bohaterów powoli rozkładając swe pąki na wzór pięknego kwiatu z ostatniego kadru “Labiryntu Fauna”. Muzyka Thomasa Newmana jest wspaniała, a pastelowe kolory i płynność animacji wciąż robią wrażenie. Oczywiście ludzkim postaciom sporo brakuje do poziomu takiej “Meridy walecznej”, ale i tak jest nieźle.
“Nemo” powraca do naszych kin po dziewięciu latach, tym razem w 3D, którego zazwyczaj nie znoszę. W tym wypadku jednak nie przeszkadza, choć nie mogę też powiedzieć, że wnosi coś czego nie było wcześniej – nie ma często występującego efektu przyciemnienia obrazu (który skutecznie popsuł mi seans “Meridy”) i ograniczenia pola widzenia. Nie jest to też taki trójwymiar, który przydaje głębi obrazu i wpływa znacząco na odbiór filmu. Ot, po prostu jest. Film właściwie równie dobrze można oglądać bez okularów.
Uniwersalność to potężna cecha, bliźniacza kinu od zawsze, a ważna zwłaszcza w kontekście zachodnich animacji. Szkoda więc, że w dzisiejszych czasach ich twórcy tak często mylą ją z banałem stawiając na bombastyczność i kolorowość produkcji, jednocześnie upraszczając i wygładzając merytoryczną warstwę swoich opowieści. Na szczęście Pixar udowodnił, że nie zawsze tak jest i nieważne, czy opowiada o zabawkach porzuconych przez niewdzięcznych właścicieli, rodzinie superbohaterów przeżywającej kryzys tożsamości, szczurach buszujących w paryskiej kuchni czy rybkach w oceanie – każdy z jego światów ma w sobie to coś, co trafia widza prosto w lewą stronę klatki piersiowej. I to nie tylko tego najmłodszego, ale widza w każdym wieku.
“Gdzie jest Nemo?” zarobił na całym świecie prawie miliard dolarów i cieszę się z każdej złotówki, dolara, funta i jakiejkolwiek innej waluty wydanej na jego seans.
Nieważne więc czy chodzicie do kina ze swoimi pociechami czy bez nich, czy ostatnio byliście w nim wczoraj czy już jakiś czas temu – idźcie na “Gdzie jest Nemo?”. Bo w dzisiejszym świecie tak rzadko można powrócić do stanu dziecięcej niewinności, gdy na rybki w akwarium spoglądało się z takim samym zdziwieniem, jak na gwiazdy na niebie.