GALAKTYKA DINOZAURÓW. „The Room” w gatunku science fiction
Każdy gatunek ma swój The Room, przynajmniej powinien mieć. Po kilkudziesięciu latach poszukiwań i kilkukrotnym przekonaniu się, że znalazłem najgorszy film SF na świecie, trafiłem na Galaktykę dinozaurów J.R. Bookwaltera, niewiele ponad 60-minutowy film z 1992 roku. Na IMDb oceniło go 225 osób. Na polskim FB ma bardzo skąpy profil z aż jedną oceną. Jest to więc kino absolutnie niszowe, które obiektywnie można ocenić jednoznacznie, podobnie jak The Room; niemniej w niektórych aspektach jest od produkcji Tommy’ego Wiseau o wiele lepsze, a nawet lepiej realizuje założenia gatunkowe niż wiele znanych filmów powszechnie zaliczanych do gatunku fantastyki naukowej. Można tylko żałować, że Galaktyka dinozaurów jest taka krótka i niestety korzysta z zapożyczonych efektów specjalnych z innej produkcji, co niweluje jej szanse do minimum, żeby chociaż stała się kultowym gniotem.
Taki The Room miał o wiele lepszą passę. Tommy Wiseau zrobił wokół siebie personalne show, a w przypadku Galaktyki dinozaurów nie było takiej postaci, która by tak siebie kochała, żeby zdominować swoją osobowością fabułę produkcji. Toksyczność Wiseau paradoksalnie zapewniła jego filmowi opóźniony sukces. Kto za to zna jakiegoś tam J.R. Bookwaltera, jeśli naprawdę głęboko nie wejdzie w niszowe horrory i fantastykę? A jest to reżyser o wiele bardziej sprawny, znający rzemiosło filmowe oraz zdystansowany do swoich produkcji niż pajacujący Wiseau. Galaktyka dinozaurów jest jednak jedną z najgorszych produkcji w karierze Bookwaltera. Nie da się jej obronić w żaden sposób. A gwoździem do jej trumny są skopiowane i wmontowane w bieg akcji całe sekwencje poklatkowych ujęć dinozaurów i innych stworów, pochodzące z innego b-klasowego filmu o prastarych gadach nomen omen pod tytułem Planeta dinozaurów (1977, reż. James K. Shea). Zresztą nie tylko efekty specjalne zostały tu skopiowane, ale i scenariusz, dlatego nawet w zakresie najprawdziwszych klap filmowych Galaktyka dinozaurów nie ma sobie równych.
Fabuła jest bardzo prosta. Grupa naukowców (lub/i szkolonych wojowników) z powodów technicznych ląduje na nieznanej planecie. Bohaterowie z niej nie pochodzą, ale wyglądają zupełnie jak my. Elementy charakteryzacji pojawiają się dopiero w czymś, co można nazwać finałem. Planetą zaś jest prawdopodobnie Ziemia, tylko w czasach, gdy żyły dinozaury, czyli w erze mezozoicznej. W praktyce Ziemia jednak przypomina zwykły, europejski las, do którego bohaterowie pojechali sobie na jednodniową wycieczkę zbierać grzyby. Dosłownie jednodniową, bo taki materiał można nakręcić, mając do dyspozycji tylko 12 jesiennych godzin dnia. Grzybów nie znaleźli, napotkali zaś dinozaury. I teraz stało się najgorsze pod względem technicznym. W sceny z lasu, gdzie bohaterowie próbują przetrwać, zostały wmontowane obszerne sekwencje poklatkowo animowanych gadów wzięte z Planety dinozaurów. Właściwie to im podporządkowano zachowanie bohaterów w lesie. Co ciekawe, żadna z postaci bezpośrednio nie styka się z polującymi na nie gadami. Żeby na coś takiego wpaść, trzeba było być naprawdę pewnym siebie albo zdeterminowanym, żeby jakikolwiek film nakręcić za – powiedzmy – 1000 dolarów, plus koszty zakupienia praw do sekwencji animowanych. Z tą sumą to tylko spekuluję, ale nic nie świadczy o tym, że mogłaby być większa. Aktorzy z pewnością nie mieli wygórowanych gaż, zważywszy na ich przygotowanie dramatyczne, aczkolwiek może sceny, w których wzięli udział, były całkowicie nieprzemyślane techniczne, to jednak ich wchodzenie ze sobą w relacje jest o wiele bardziej przekonujące niż Tommy Wiseau kłócący się z Lisą.
Jeśli więc przypadkiem lub z premedytacją wpadniecie na tę produkcję, zwróćcie uwagę chociaż na scenę polowania uskutecznianą przez triceratopsa. Jego ofiarą pada kosmita w wakacyjnej koszulce. Dinozaur zagania go aż nad krawędź wysokiego klifu, a potem nadziewa na swoje rogi. Cała sekwencja nakręcona jest na zasadzie naśladowania i uzupełniania zbliżeniami starych ujęć dinozaura, który faktycznie kogoś na swoje rogi nadział, jednak w zupełnie innym środowisku, klimacie, estetyce, a nawet ziarnistości obrazu. Scena jest naprawdę śmieszna, a na dodatek wkomponowani zostali w nią, prócz ofiary, jej koledzy, którzy gdzieś z daleka próbują zastrzelić triceratopsa z niewielkiego pistoleciku. W tym przypadku nie ma zastosowania filozofią z Facetów w czerni, że mała broń ma siłę rażenia czołgu. Mały pistolecik pozostaje małym pistolecikiem, który zresztą się zacina, co ma być śmieszne, a w końcu wypada strzelającemu z ręki, bo go kolega niespodziewanie potrąca. Najwidoczniej ekipa nie jest tak do końca przekonana, że dinozaura da się pokonać, więc spisuje jednego kosmitę na straty.
Przy całej denności tego filmu wierzę jednak, że ma on chociaż ciekawostkową wartość. W pewnym sensie może i finał was zaskoczy, bo z pewnością się takiego zakończenia nikt nie spodziewa. Brakuje tylko wyskakującej zza krzaka hiszpańskiej inkwizycji, która zamiast koni używa krwiożerczych dinozaurów.