FEST MAKABRA 3, czyli horrorowy maraton na Halloween
Żałuję, że mniej przychylny jestem dla francuskiego dramatu Noc pożera świat. Dramatu, bo choć rzecz ponownie obraca się wokół żywych trupów, tym razem w najpopularniejszym, apokaliptycznym wydaniu, dzieło Dominique’a Rochera skupia się na samotnym mężczyźnie zamkniętym w kamienicy i organizującym sobie w niej życie. Główny bohater przyszedł na imprezę do swojej byłej dziewczyny, w pewnym momencie zasnął, a po przebudzeniu odkrył, że świat opanowały zombie, on sam zaś może być ostatnim człowiekiem na Ziemi.
Nie pierwszy raz spotykamy się z podobnym konceptem, ale rzadko kiedy jest on tak martwy i pretensjonalny jak u Rochera. Raz, że materiału jest tu na 30 minut, te zaś zostają rozciągnięte do półtorej godziny, czyniąc z seansu wyjątkowo bolesne doświadczenie. Samotność, depresja i desperacja wydają się idealnym budulcem dla spektaklu jednego aktora, zwłaszcza w zombielandzie, lecz trudno dostrzec cokolwiek poza znużeniem u grającego główną rolę Andersa Danielsena Lie. Nie jego wina – cały film ma temperaturę żywego trupa, tempo i drętwotę tegoż (oczywiście Romerowskiego, nie zaś Snyderowskiego). Idealny dla cierpiących na bezsenność, choć ma dwie niezaprzeczalne zalety: znakomitą charakteryzację oraz goszczącą przez chwil kilka na ekranie Golshifteh Farahani (Co wiesz o Elly, Paterson).
Podobne wpisy
Dwa kolejne tytuły pochodzą z Kanady i współtworzył je ten sam człowiek, Colin Minihan – połowa duetu The Vicious Brothers, znanych przede wszystkim dzięki Grave Encounters, gdzie nawiedzony szpital psychiatryczny straszył w found footage’owej konwencji. Tym razem Minihan uraczył nas całkiem odmiennym rodzajem grozy. W Zabij i żyj małżeństwo Jackie i Jules obchodzi pierwszą rocznicę ślubu w domu letniskowym tej pierwszej. Jednak zaraz po przyjeździe Jules odkrywa, że jej partnerka nosiła kiedyś inne imię, co więcej, będąc dzieckiem, była zamieszana w śmierć przyjaciółki, doskonale posługuje się bronią palną, a romantyczny wieczór umila żonie, śpiewając niepokojącą piosenkę. Wkrótce obie kobiety zostają swoimi najgorszymi wrogami.
Kilka lat temu inny dreszczowiec, brytyjski Honeymoon, przedstawił podobną sytuację, w której uczucie młodego małżeństwa zostaje wystawione na próbę, gdy żona zaczyna zdradzać objawy opętania. Tam twórcy poszli w stronę science fiction, podczas gdy Minihan stawia na survivalowy thriller, pełen napięcia i zwrotów akcji. Jules stopniowo odkrywa stopień szaleństwa Jackie. Najpierw próbuje znaleźć usprawiedliwienie dla jej czynów, później chce nawiązać z nią dialog, a gdy i to okazuje się niemożliwe, podejmuje walkę. Do pewnego momentu jest bardzo dobrze, lecz gdzieś w połowie doznałem wrażenia zmęczenia materiału, tak jakby to, co najciekawsze, twórcy powiedzieli w ciągu pierwszych 40 minut. Co więcej, logika zostaje zepchnięta na drugi plan, a zawieszenie niewiary staje się konieczne, aby móc dobrze się bawić na Zabij i żyj. A z tym, im bliżej finału, miałem coraz większy problem.
Poroniony natomiast, którego Minihan był współscenarzystą, może pochwalić się kilkoma bardzo efektownymi jump scare’ami, ale i ten film ma problem z drugą połową. Historia obraca się wokół kobiety, która podczas porodu straciła jedno z bliźniąt. Po powrocie do nowego domu stara się wspólnie z mężem, którego coraz mocniej pochłania praca, otoczyć opieką i miłością swoje małe dziecko, lecz szybko zaczyna doświadczać obecności pewnej złowrogiej istoty. Ta najwyraźniej chce ukraść niemowlę. Być może jednak rację ma psychiatra kobiety, dostrzegający w jej zachowaniu objawy depresji poporodowej.
Do pewnego momentu film Brandona Christensena znakomicie unika jednoznacznych odpowiedzi, kreśląc obraz bohaterki zaciekle walczącej o życie swojego dziecka, lecz równocześnie sugerując, że największym niebezpieczeństwem dla niego może być ona sama. Porównania do Dziecka Rosemary i Babadooka są jak najbardziej zasadne, choć poziomem Poroniony nie dorasta do tych tytułów. Za szybko znajduje przeciwnika w demonie, zbyt łatwo sugeruje rozwiązanie, które odbiera naszą sympatię do głównej postaci. Kończy się zaś w sposób kiczowaty i pozostawiający uczucie ogromnego niedosytu.