Felix, Net i Nika oraz Teoretycznie Możliwa Katastrofa
Informacji o filmie na podstawie bestsellerowego cyklu książkowego Rafała Kosika wypatrywałem w Internecie od momentu, kiedy dowiedziałem się, że PISF parę lat temu dorzucił do jego budżetu niemałą kasę. Moja ciekawość rosła ustawicznie, chociaż samej powieści nie znałem – jakoś zawsze było mi z nią raczej nie po drodze. Znam natomiast i cenię inne książki wydane przez tego autora – "Mars", "Vertical" i "Kameleon" to prawdziwe rodzynki SF we współczesnej rodzimej fantastyce, która zdominowana jest przez różne odmiany fantasy. Chwalić mógłbym je długo, zaczynając od niezwykle kreatywnych pomysłów na stworzenie światów przedstawionych, na ciekawym komentarzu z socjologicznym zacięciem kończąc. Postanowiłem więc założyć, że materiał źródłowy jest co najmniej dobry. Skoro ktoś chce wcisnąć inteligentne science-fiction w konwencję filmu dla dzieci i młodzieży, to pozostaje tylko pochwalić inicjatywę i przyznać kilka bonusowych punktów za oryginalne podejście do sprawy. A potem poszedłem do kina i przypomniałem sobie, że ten film został nakręcony w Polsce.
Wypadałoby zacząć od rzeczy najważniejszej, czyli scenariusza, w tym wypadku na dodatek napisanego przez samego Rafała Kosika. I cóż, ujmując sprawę dyplomatycznie – nie jest on do końca zły. Nie jestem natomiast pewien, ile z jego słabości wynika z poprawek wprowadzonych później przez Wiktora Skrzyneckiego, którego nazwisko widnieje w napisach końcowych również w linijce ze słowem "reżyseria". To, że pewne zwroty akcji i rozwiązania fabularne wydają się być naiwne, można jeszcze przeżyć. W końcu ładnych parę lat temu w telewizji można było obejrzeć zmaterializowany pod postacią latającego jeża wirus komputerowy ("Wow") albo urządzenie zmieniające szklanego kurczaka-skarbonkę w najprawdziwszą kurę znoszącą złote jaja ("Maszyna zmian") i nikt szczególnie nie narzekał. Ba, ja sam wspominam te seriale całkiem ciepło, a "Felix, Net i Nika", przynajmniej w założeniu, mieli znaleźć się w tej samej lidze. Dlatego też całkiem gładko da się przełknąć fakt, że Net ma na swoim laptopie zainstalowaną sztuczną inteligencję o imieniu Manfred, gadającą na dodatek głosem Cezarego Pazury.
Dużo trudniej jest pozbyć się wrażenia, że z filmu wyleciało kilkanaście minut materiału, ponieważ całość wydaje się bardzo skrócona. Ponieważ ekranizacja książkowej serii rozpoczyna się od drugiego tomu, zabrakło dobrego i ciekawego wprowadzenia postaci. Najwięcej okazji do drapania się po głowie w konsternacji przysparza wątek Niki, która ma zdolności telekinetyczne. Osoby znające książkę pewnie mogłyby powiedzieć na ten temat coś więcej, z mojej perspektywy jedynym wytłumaczeniem jest sformułowanie: "bo tak". Niczemu to nie służy i do niczego nie prowadzi. Kilka razy wydawało mi się również, że w filmie zabrakło paru dialogów – postacie nagle zaczynały rozmowę na jakiś temat w sposób sugerujący, że już o tym wspominały, chociaż nic takiego nie miało miejsca.
Z drugiej strony w scenariuszu jest też parę motywów, które na papierze wyglądały naprawdę fajnie. Jest badanie tajnej bazy z okresu II wojny światowej, teleportacja, podróże w czasie (z pętlą wyjaśniającą kilka scen na czele), mający zadatki na kultowość esesman w masce i goglach przeciwsłonecznych oraz oddział niemieckiego wojska uwięziony w czterowymiarowej rzeczywistości. Co z tego, skoro od każdego kadru, każdego cięcia montażowego i każdego komputerowego efektu specjalnego wieje zwyczajnym partactwem. Koszmarna realizacja rozjeżdża te wszystkie fajne pomysły jak buldożer i nie bierze jeńców. Dawno nie widziałem filmu, w którym sceny zrealizowane były w tak bezrefleksyjny i pozbawiony jakiejkolwiek inwencji twórczej sposób. Tutaj nie ma czegoś takiego jak inscenizacja – postacie gdzieś stoją lub gdzieś siedzą, ewentualnie skądś wychodzą albo gdzieś wchodzą. Jeśli czemuś się przyglądają, to sterczą nieruchomo na środku kadru, patrząc tępym wzrokiem poza jego krawędź, a cel ich spojrzenia przybliża nieelegancko wmontowane ujęcie zbliżenia. Załóżmy sytuację, w której w scenariuszu znajduje się zdanie: "bohaterowie znajdują skrzynię, którą naukowcy zapomnieli zabrać ze sobą". Logicznie myślący scenograf umieściłby ją gdzieś w kącie, w cieniu, tak, aby widz mógł uwierzyć, że faktycznie mogła się ona zawieruszyć w wielkim pośpiechu. Tutaj skrzynia leży na środku pomieszczenia, tak, aby bohaterowie zobaczyli ją od razu po wejściu. Zgodne ze scenariuszem? Jak najbardziej. Ma to sens? Nie. Takich i podobnych kwiatków jest tu jeszcze więcej.
Reżyserowi powinno dostać się jeszcze za sposób, w jaki poprowadził młodych odtwórców głównych ról. A w zasadzie za to, że najwyraźniej w ogóle tego nie zrobił. "Masz tę linijkę tekstu i przeczytaj. Akcja! Cięcie! Mamy to! Co, że niby zapomniałeś po drodze kwestii i zabrzmiała nienaturalnie? Nie przejmuj się, w końcu debiutujesz na ekranie. Że niby film na tym straci? Spoko, szkoły i tak przyjdą. To nie lektura? Eee… kto tu jest reżyserem, ja czy ty? Lecimy z następną sceną". Miejscami poziom zmarnowanego potencjału osiągał wartość krytyczną.
Ech, jak mam to podsumować? Szkoda, wielka szkoda. Ten film mógł się udać. Nie byłby jakimś wielkim dziełem, ale mógł być po prostu niezły. Gdyby tylko za jego sterami usiadł ktoś, kto potrafiłby kilka razy stwierdzić: "Panowie, ta scena nie tylko wygląda do dupy, ale jeszcze nic nie wnosi do filmu. Wywalamy ją w cholerę". A zamiast tego mamy film, który jest, jaki jest, bo tak najwyraźniej wyszło, a na duble szkoda było czasu i pieniędzy. Smutne. Film ma jednak również pewien aspekt edukacyjny. Teraz już wiem, że w Polsce mamy tylko jedną latarnię morską. Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że ten sam obiekt w marcu tego roku zagrał kluczową rolę w nowych przygodach Hansa Klossa?