FAHRENHEIT 9/11. Fascynująca interpretacja faktów
Co jest gorsze od złego prezydenta ? Prezydent idiota. A co jest gorsze od złego prezydenta idioty ? Jedynie skorumpowany i zły prezydent idiota. George W. Bush w filmie Michaela Moore`a jest takim właśnie denerwującym nieudacznikiem, który własne finansowe korzyści przedkłada nad dobro kraju i demokracji. Jest człowiekiem, który z czystej głupoty morduje tysiące ludzi w Iraku. Poznając kulisy tej swoistej teorii spisku, oglądamy prawdziwe kino. Nie żaden film dokumentalny, a wspaniały thriller polityczny. Bo “Fahrenheit 9.11” nie jest niczym innym, jak tylko nową i subiektywną, a przy tym fascynującą interpretacją faktów. Faktów na które patrzył cały świat. A na które teraz z pewnością spojrzy zupełnie inaczej…
Michael Moore to przede wszystkim niesamowicie przebiegły prowokator i błyskotliwy skandalista. Ale myliłby się ten, kto sądziłby, że kryje się za tym jedynie czysta kalkulacja finansowa i chęć wywołania skandalu. Owszem, to także w jakiś sposób charakteryzuje twórczość Moore`a. Jednak na plan pierwszy wychodzi tutaj jakaś niekłamana i szczera pasja, pewien żar walki o własne idee i przekonania. Zarówno w wypowiedziach Moore`a, jak i w jego filmach wyczuwa się element prawdziwego, obywatelskiego obowiązku. I mimo że brzmi to infantylnie, to zapał Moore`a w walce o demokrację wydaje się być szczery. Reżyser nie ukrywa wszak głównego i najważniejszego celu oraz swoistej naczelnej misji, jaką ma do odegrania w najbliższych miesiącach “Fahrenheit”. Film ten ma bowiem zwyczajnie nie dopuścić do ponownego wyboru Busha na prezydenta USA. Dlaczego ? Bo Bush – według Moore`a – to zły prezydent. Jedyny sposób na osiągnięcie tego dość ambitnego celu to po prostu kompletnie zdyskredytować biednego George`a na srebrnym ekranie. Zwyczajnie skompromitować go w oczach potencjalnych wyborców i sojuszników. Jak ? Michael Moore ma na to kilka sposobów.
Pierwszy z nich i zarazem najczęściej używany w filmie zabieg to po prostu ośmieszenie przeciwnika.
Moore czyniąc z Busha jedynie “syna swego ojca”, prostackiego nafciarza i nierozgarniętego, upartego karierowicza, uzyskuje ciekawy efekt artystyczny. Oto bowiem śmiejemy się w kinie. Śmiejemy się wyjątkowo wymownie. Gdzieś pomiędzy krzykiem ludzi wypadających z wież WTC, a zdjęciami zmasakrowanej ręki jakiegoś Irakijczyka. A wszystko to dlatego, że właśnie na ekranie pojawił się prezydent Stanów Zjednoczonych robiący głupie miny do kamery przed nagraniem przemówienia, prezydent dumny z kolejnej, udanej partii golfa, prezydent na rybach, prezydent sypiący z rękawa infantylnymi tekstami, a w końcu – w scenie, która przejdzie do historii – George W. Bush odwiedzający lokalną podstawówkę pamiętnego 11 września. Gdy dostaje na ucho informację o zniszczeniu drugiej wieży, Bush Jr przez siedem minut siedzi bez ruchu z miną troglodyty, po czym wraca do lektury niezwykle wysmakowanej intelektualnie bajki o kózce. Taki obraz prezydenta USA jednocześnie śmieszy i przeraża. I być może Moore osiąga w ten sposób lepszy efekt psychologiczny, niż poprzez prezentację kolejnych wątpliwych dowodów i paradę ekranowych prowokacji. Reżyser po prostu niezwykle skutecznie na przemian straszy, manipuluje i bawi swego zdezorientowanego widza. A trzeba przyznać, że od czasów “Zabaw z bronią” dowcip znacząco mu się wyostrzył.
Drugim sposobem reżysera, mającym na celu zszarganie reputacji Busha, jest ukazanie szeroko pojętych i rzekomo obiektywnych DOWODÓW przeciwko prezydentowi.
Mamy więc do wyboru: pocięte wypowiedzi pracowników administracji prezydenta, ciekawe i tajne dokumenty wojskowe, brutalne obnażanie nonsensów i niedopatrzeń systemu oraz dość spory fragment poświęcony wojnie w Iraku widzianej oczami amerykańskich żołnierzy. Oczywiście na każdym kroku “ostatni sprawiedliwy USA” stosuje różnorakie przemilczenia, niedopowiedzenia i przekłamania. Odkrywanie faktów lub “niby – faktów” w towarzystwie Moore`a jest jednak prawdziwą przyjemnością. Zdradzę więc jedynie, że z ekranu padają np. oskarżenia o finansowanie kariery młodego Busha przez najbliższą rodzinę ben Ladena. A jest to tylko wierzchołek góry lodowej. Wypada jednak zaznaczyć, że jest to góra niezwykle monumentalna…
Trzecia filmowa sztuczka, której reżyser mógłby nie używać, a która jest chyba jedną z jego ulubionych metod ekranowej manipulacji, to przedstawianie tzw. “prawdziwych ludzi” i “prawdziwych historii”.
Krzycząca matka zabitego na wojnie żołnierza przywodzi bowiem na myśl raczej wątpliwej jakości dziennikarstwo rodem z “Faktu” i z TVN-u, niż błyskotliwy “niby – dokument”, który stara się stworzyć Moore. Społeczeństwo amerykańskie (i polskie niestety też) lubi się jednak taplać we wszelkiej dosłowności. I taką dosłowność Moore podaje mu na tacy. Dla filmu jednak lepiej byłoby, gdyby “prawdziwe historie” i “prawdziwi ludzie” nigdy się w nim nie pojawiły. Ciężej byłoby bowiem wtedy wytknąć reżyserowi manipulację, a styl tego filmowego przekrętu byłby jeszcze bardziej błyskotliwy.
Żeby harmonijnie dopełnić rozpoczętego dzieła, na koniec Moore serwuje nam jeszcze swoje osobiste i rzekomo bezinteresowne interwencje. Ten chwyt także był już kiedyś stosowany w pamiętnych “Zabawach z bronią”. Zamiast kalekich chłopców protestujących z reżyserem przeciwko sprzedaży amunicji w centrum handlowym, mamy tym razem “samotnego wojownika o wolność i sprawiedliwość” namawiającego kongresmanów, aby wysłali swe dzieci na wojnę do Iraku, czy też wspomnianego “bohatera Ameryki” jeżdżącego bezczelnie wokół Kongresu i czytającego deputowanym przez megafon tekst Ustawy Patriotycznej, z którą dziwnym trafem nie zdołali się zapoznać przed głosowaniem.
Wszystko to razem zamyka się w jedną, piękną, prawdziwie filmową fabułę. Historię pełną egoizmu, głupoty i oszustw głównego bohatera – George`a W. Busha.
Mamy tu więc wstęp (afera z liczeniem głosów, atak na WTC), rozwinięcie (wojna w Afganistanie, psychoza strachu w Ameryce) i zakończenie (wojna w Iraku). Z powszechnie znanych faktów, Moore tworzy jedną, wielką i szalenie wciągającą epopeję uzupełnianą gdzieniegdzie ciekawymi wątkami pobocznymi. Konstrukcja tego filmu to istne mistrzostwo świata w dziedzinie błyskotliwej manipulacji widzem. Manipulacji dokonywanej także poprzez balansowanie pomiędzy stanem szoku, wyciszenia i euforii. To także umiejętne wykorzystanie muzyki, ciszy i ciemności, a co za tym idzie wyrachowana gra z wyobraźnią odbiorcy. Swoje miejsce ma tu także głęboko przemyślany, dynamiczny bądź powolny montaż zgromadzonych materiałów. Jednym słowem – tego filmu nie można i nie wypada nazywać dokumentem. I głównie to stanowi o jego wartości artystycznej. Ta zaciekła walka Moore`a z systemem, ten bezczelny brak obiektywizmu, czyli to wszystko, co zwykle dyskredytowałoby twórcę, z Moore`a czyni artystę. Artystę nieobiektywnego, ale paradoksalnie prawdziwego.
“Czasem trzeba nagiąć prawdę, żeby móc pokazać jakąś inną.” – powiedział o “Fahrenheicie” krytyk Krzysztof Kłopotowski. Wspomniana “inna”, uniwersalna prawda, która z filmu Michaela Moore`a na pewno wypływa, to przede wszystkim ukazanie bezsensu i bezcelowości wojny w Iraku oraz świetna ilustracja powolnego upadku demokratycznej i wolnej Ameryki. Ilustracja świata pozbawionego głębszych wartości. I to właśnie powyższe przesłanie, a nie krytyka prezydentury Busha, pozostanie prawdziwe niezależnie od tego, co się dalej stanie z Bushem, Osamą, Sadamem i … Moorem. Pozostanie także kino. I mimo przekłamań, a może właśnie dzięki nim, będzie to naprawdę wielkie kino.
Tekst z archiwum film.org.pl (2004)