EXODUS: BOGOWIE I KRÓLOWIE
W kinie wciąż widoczna jest tendencja do rekonstruowania i odświeżania biblijnych historii. Nie będę ukrywał, iż przyjmuję to z niemałym entuzjazmem, choćby z uwagi na fundamentalny charakter ich pierwowzoru. Tym razem przedstawiciele Fabryki Snów wzięli na warsztat losy jednego najważniejszych starotestamentowych proroków. Osoba Mojżesza spaja trzy najbardziej wpływowe religie monoteistyczne, dzięki czemu wydźwięk jego historii niesie przesłanie wysoce uniwersalne. Przesłanie, które warto przywoływać, nawet bez kurczowego trzymania się religijnego kontekstu.
Bo dany nam jest archetyp Bohatera. Będąc przybranym synem władcy ludu rządzącego, Bohater nie zdaje sobie sprawy z faktu, iż tak naprawdę jest częścią innej ludności – tej niewolniczej, przez rządzących ciemiężonej od czterystu lat. Odkryta prawda o sobie pozbawia go miejsca przy dotychczasowej rodzinie i warunkuje jego dalsze losy. I wtedy przychodzi moment oświecenia, w którym za sprawą tajemniczego głosu, docierającego do wnętrza jego sumienia, Bohater postanawia poczynić starania ku zaprzestaniu tyranii i ucisku, gdyż wie, iż stanowi to część głębszego sensu. Konfrontuje się więc ze swym przybranym bratem, stojącym teraz na czele ludu rządzącego, i odważną postawą doprowadza do uwolnienia swoich pobratymców. Zdając sobie sprawę z wyjątkowego charakteru swej misji, Bohater jednocześnie zakłada, iż będzie to zaledwie pierwszy etap formułowania się nowego społeczeństwa, któremu po wyzwoleniu z okowów niezbędne będzie nadanie kierunku i ram działania…
Podobne wpisy
Tym niepocieszonym i uprzedzonym do biblijnych treści – zwłaszcza starotestamentowych, ukazujących gniewne oblicze Boga – grzecznie uzmysłowię, iż fakt ponownego ich ekranizowania wiąże się głównie z powrotem do ich pierwotnej i esencjonalnej postaci. Bo faktem jest, iż wszelkie formy sztuki – zwłaszcza te popularne – trawestują ten materiał od zawsze. Tym, którzy dla zasady, jeszcze przed premierą kamieniem rzucali w nowy film Scotta, głosząc jednocześnie peany zachwytu na cześć ekranizacji Tolkienowskiej trylogii (pod którymi się oczywiści podpisuję), ponownie grzecznie uzmysłowię, iż źródłem zarówno jednej, jak i drugiej historii jest ta sama książka. Frodo nie jest nikim innym jak kolejnym wybrańcem, na którego barki zrzucono brzemię wyjątkowe – ma odnowić oblicze swego świata; odrzeć go z grzechu. Na tym polega istota mitu, który rzucony w przestrzeń dziejową kultury, wraca co rusz w innej postaci, ale zawsze niesiez sobą te same wartości.
Co zaś się tyczy samego filmu Exodus, to nie ukrywam, że o wiele bardziej trafiła do mnie ta wcześniejsza o rok reinterpretacja Biblii, a dokładnie przypowieści o Noem. Wiąże się to z tym, iż film Darrena Aronofsky’ego umieszczony jest w stylistycznie ciekawszej formie, a także zawiera pogłębiony portret psychologiczny głównego bohatera, który targany dylematami moralnymi podąża ścieżką, której kierunek jest trudny do wyrokowania – nawet jeśli mamy do czynienia z historią znaną powszechnie.
Tymczasem Ridley Scott wybrał formułę bezpieczną i sprawdzoną, tworząc swe dzieło niejako „po bożemu”. Jego Exodus… nakręcony został co prawda w duchu współczesnego nacisku na realizm, przez co zmienia się oblicze wszelkich efektów cudowności, a główny bohater postawą nie kontrastuje tak wyraźnie ze swym antagonistą (jeśli w ogóle można tym mianem określić Ramzesa). W żaden sposób nie wpływa to jednak na ostateczny charakter tej prezentacji, której nadano odpowiednio majestatyczny i podniosły rys. Wyciągnięty niczym ze Złotej Ery Hollywood Exodus… realizuje tradycje dawnych sandałowych widowisk, przez co prócz formalnego rozmachu, cechuje go także rozwleczony scenariusz, chcący zawrzeć w sobie każdy istotny aspekt materiału źródłowego. Że ten styl może nużyć i dekoncentrować widza współczesnego, dokładnie znającego przebieg doświadczanej historii, wspominać chyba nie muszę. To ciekawe, że twórcy pamiętnej animacji Książę Egiptu potrafili tę samą historię umieścić w półtoragodzinnym materiale, nie zatracając jednocześnie jej istoty i uzyskując przyzwoite tempo akcji.
Pomimo że Exodus… jest filmem odpowiednio długim, zdołał pominąć kilka ważnych elementów historii Mojżesza. Z niezrozumiałych powodów zmarginalizowana została postać Aarona, starszego brata Mojżesza oraz późniejszego pierwszego arcykapłana ludu Izraela. W filmie pojawia się na chwilę, a z jego ust wypływa ledwie kilka zdań. Z racji pełnionej roli jest to postać, która miałaby w filmie zdecydowanie więcej do powiedzenia. I z tego wynika także inny brak, bardziej dotkliwy. Aaron był bowiem jednym z twórców złotego cielca – przedmiotu bałwochwalczego kultu, roztoczonego przez Hebrajczyków w momencie, gdy Mojżesz przebywał na górze Synaj. Wątek ten w filmie potraktowany jest jedynie wzmiankowo, co jest oczywiście krzywdzące, ponieważ za jego sprawą znacznie lepiej widz jest w stanie uzmysłowić sobie znaczenie nadania Dekalogu. Możliwe, że te i inne braki naprawi wersja reżyserska filmu.
W przetwarzaniu tej biblijnej opowieści wykorzystano jednak pomysły, które w rezultacie potrafią nadać filmowi Scotta dodatniej jakości. Wizytówką filmu z pewnością pozostanie sposób ukazania dziesięciu plag egipskich. Ta sekwencja to prawdziwy popis reżyserskiego kunsztu, poprowadzona niezwykle ciekawie, bo z zachowaniem przyczynowości; zwieńczona zapierającą dech śmiercią pierworodnych. Ale chyba najważniejszym wyróżnikiem wizji Scotta jest pomysł z personifikacją Boga, ukazanego w osobie młodego, nad wyraz inteligentnego chłopca. Ten koncept może wydać się kontrowersyjny, ale jest zarazem artystycznie intrygujący. W metaforze tej skrywa się bowiem starotestamentowa natura Stwórcy, cechującego się skłonnością do mściwości i zazdrości – działań typowych m.in. dla dziecka.
Reasumując, Exodus…, będący kolejnym odbiciem trendu w Hollywood na powracanie do swych korzeni, zdaje egzamin, prezentując nader przyzwoity poziom. Choć często cierpi na złe gospodarowanie materiałem źródłowym, to jednak swym rozmachem przywodzi na myśl nostalgię za tym, co zwało się kinem wielkim, epickim – zarówno w treści, jak i w formie.