EVENT HORIZON (Ukryty wymiar). Jeden z najlepszych filmów w historii science fiction
2015
Powstanie pierwszej stałej kolonii na Księżycu.
2032
Początek komercyjnego górnictwa na Marsie.
2040
Statek dalekiego zasięgu Horyzont zdarzeń wyrusza, by zbadać granice Układu Słonecznego,
po czym znika bez śladu w okolicach Neptuna. To największa katastrofa w dziejach badania kosmosu.
2047
Statek Lewis & Clark wyrusza na zbadanie tajemnicy Horyzontu zdarzeń.
Siedem osób załogi, plus tajemniczy dr Weir (Sam Neill), pod wodzą charyzmatycznego kapitana Millera (Laurence Fishburne), dolatuje do statku Event Horizon. Po zaginionej załodze zostały dokumenty, zapisy video z dantejskimi scenami, kompletny bałagan, jedno straszliwie okaleczone ciało i ściany zbryzgane krwią. Prześladowany wspomnieniami o zmarłej żonie Weir ujawnia tajemnicę statku pod postacią eksperymentalnego napędu podprzestrzennego, w który wyposażono Event Horizon. Statek wrócił po siedmiu latach, przywożąc z nieznanego wymiaru tajemnicę, wobec której ludzie są bezbronni…
Mitologia wciąż żyła, mimo nie zawsze najlepszego użytku z niej czynionego. W 1992 roku Philip Eisner wymyślił opowieść, która konstrukcyjnie nie odbiegała od tego wzorca. Mało tego – ścieżka wyobraźni była już mocno przetarta, właśnie za sprawą Obcego, filmu, który swoim powstaniem już zdążył przerobić mnóstwo ciekawych wariacji na temat. Eisner ściągnął z Obcego sytuację wyjściową, mechanizm eliminacji kolejnych członków załogi, lecz nieoczekiwanie dodał psychoanalityczny wątek wprost z Solaris i jednocześnie Lśnienia. Niepohamowana siła z innego wymiaru osłabiała niszczoną załogę za pomocą materializacji ludzkich fantomów, wysnutych z bolesnych wspomnień załogantów. Nieważne, jak daleko od Ziemi – największym zagrożeniem dla człowieka jest on sam. Wszystko sprowadza się do autokonfrontacji, z której zdruzgotana jednostka ludzka nie wyjdzie żywa.
W 1994 roku scenariusz kupił producent Lawrence Gordon (Szklana pułapka) i pokazał go Jeremy’emu Boltowi, producentowi debiutanckiego filmu brytyjskiego reżysera Paula Andersona Shopping. Rok później Anderson zasłynął reżyserią Mortal Kombat, kopanej przygodówki z gatunku tych najniewdzięczniejszych, czyli ekranizacji gry komputerowej. Po sukcesie Mortal Kombat styl Andersona, łączący teledyskową dynamikę i filmową widowiskowość, konsekwentnie zapięte w ramach ściśle przestrzeganego reżimu narracyjnego, bardzo przypadł do gustu Gordonowi, który powierzył Andersonowi reżyserię.
Z tej decyzji urodził się bezapelacyjnie jeden z najlepszych kosmicznych horrorów w historii kina, w wielu momentach osiągający klasę Obcego.
Dzieło Andersona sprawia wręcz wrażenie utworu z innej epoki kina, kiedy jeszcze liczyło się budowanie napięcia i straszenie za pomocą atmosfery, chwytającej widza od pierwszych scen wewnątrz upiornego statku zawieszonego na orbicie wokół Neptuna i trzymającej za gardło aż do napisów końcowych. Oczywiście Anderson to nie Kubrick, który straszył samą twarzą Nicholsona. Elementów zdradzających upodobanie reżysera do wybuchowego efekciarstwa jest tu mnóstwo, nie zawsze wydają się być szczególnie solidnie umotywowane fabularnie, krwawych składników wprost z kina gore Anderson nie szczędzi straszonemu widzowi, kilku zabawnych scen także nie brak, lecz nad całością unosi się konsekwentnie budowana atmosfera osaczenia i nieprzewidywalnego zagrożenia z innego wymiaru.
Czyli film oryginalny, jak na tak wyeksploatowany motyw eliminowania załogi, pozbawionej możliwości ucieczki? Z jednej strony tak. Event Horizon / Ukryty wymiar to rzadki przykład tak konsekwentnej plastycznie stylizacji statku kosmicznego na gotyckie, nawiedzone zamczysko. W wielu momentach wręcz nie ma znaczenia, że akcja dzieje się w kosmosie. Młody scenograf Joseph Bennett i jego dwaj graficy-konceptualiści, Peter Mitchell Rubin i Daniel Slavin, wiele zaczerpnęli z motywów religijnych (co ściśle wiązało się z fabularną hipotezą, pt. “gdzie był statek, kiedy go nie było”), m.in. z architektury katedry Notre Dame. Sam statek Event Horizon wygląda jak zawieszony w próżni krucyfiks.
Połączenie futurystycznej technologii ze średniowiecznymi motywami i odniesieniami dało efekt piorunujący. W pełni oświetlony plan wyglądał jak standardowa scenografia filmu SF. Lecz wystarczyło pobawić się światłocieniem, by z mroków wydobyć miejsce z piekła rodem. Wnętrza statku były trzewiami potwora. Szczególne wrażenie robi pomieszczenie siłowni z akceleratorem podprzestrzennym. To największa niespodzianka filmu – zero startrekowego czy gwiezdnowojennego plastiku. Porażające surowym ogromem serce statku przypomina upiorne astrolabium z obracającymi się pierścieniami, łączącymi się w rozświetlającą całość w decydujących momentach.
Choć trzeba sobie jasno powiedzieć, że Event Horizon / Ukryty wymiar wręcz pławi się w cytatach i najbardziej dosłownych nawiązaniach do serii o Obcym, szczególnie do pierwszych dwóch części. Załoga Lewis & Clark przypomina ekipę Nostromo, choć jest z pewnością sympatyczniejsza i nieporównanie bardziej zgrana. Oni również z niechęcią odnoszą się do obsługi nagłego zadania. Wśród nich jest nielubiany człowiek z zewnątrz, nie budzący zaufania naukowiec, broniący dostępu do największych tajemnic Event Horizon dr Weir – tak samo scharakteryzowany był Ash w Obcym.
Pierwszy zwiad na opustoszałym statku Weir obserwuje na monitorach – w pierwszych dwóch częściach sagi o Obcym miała miejsce dokładnie ta sama sytuacja. W jednej ze scen Weir rzuca pokładowym psychologiem po ścianach, niemal tak samo jak Ash, tłukący Ripley o pomieszczenia Nostromo. Scena dekompresji statku, z załogantami walczącymi o życie pośród wysysanego powietrza, to oczywista powtórka finału Obcego: decydującego starcia, choć na mniejszą skalę. Nawet kobiecy głos komputera pokładowego Event Horizon, informujący, ile czasu zostało do pewnego decydującego zdarzenia, jest wierną kopią finału pierwszego Obcego (z nieśmiertelnymi, powtarzającymi się formułkami “T minus five minutes”).
Podczas szukania Weira w przepastnych wnętrzach statku szeroka smuga światła, wyłaniająca się z ciemności, także wydaje się znajoma – tak rozpoczynała się scena wkroczenia ratowników na pokład Narcissussa w prologu Aliens. To nawiązanie już nie powinno dziwić w żadnym stopniu. Niezależnie od podobieństw narzuconych przez scenariusz, autorem zdjęć był zmarły w grudniu 2005 roku Brytyjczyk Adrian Biddle, który przy Aliens wspaniale zadebiutował jako samodzielny DP.
Nie tylko on miał tu okazję do powtórzenia swych osiągnięć. Kostiumy załogi, zarówno kosmiczne skafandry (ważące 20 kg), jak i te luźniejsze uniformy, są bardzo podobne do tych, noszonych przez ekipę Nostromo – widać tu rękę Johna Mollo, który projektował kostiumy u Scotta i Andersona (a także u Lucasa w Nowej nadziei). Nie wspomnę o podobieństwach scenografii Nostromo i Event Horizon. Za to krew, gwałtownie zalewająca pokład Event Horizon, odsyła wprost do kubrickowskiego Lśnienia. Motyw materializacji wspomnień załogi to oczywiście “Solaris”, choć nie wiadomo, czy Eisnera zainspirował bardziej Lem, czy raczej Tarkowski. Z klasycznej Zakazanej planety wzięto rozbudowanie tego wątku. Chodzi o niewidoczną siłę, uderzającą we właz, prawdopodobnie powołaną przez opętany umysł dr. Weira – tą samą “przypadłością” był obarczony Morbius w filmie Freda MacLeoda Wilcoxa i niemal tak samo zostało to przeniesione na ekran przez Andersona. Oprócz tego jest tu mnóstwo standardowych rozwiązań fabularnych, typowych dla horrorów, włącznie z oklepanym motywem bohaterów idących w stronę zagrożenia, zamiast uciekać jak najdalej. Udział znakomitego Sama Neilla przypomina z kolei jego kreację w rewelacyjnym horrorze Johna Carpentera W paszczy szaleństwa (1994), gdzie normalny z początku John Trent powoli i konsekwentnie zostaje wessany w szalony świat pisarza horrorów Suttera Cane’a.
Na stwierdzenie, że wszystko już było, w przypadku Ukrytego wymiaru można spokojnie zadać pytanie – i co z tego? Choć głęboko zakorzeniony w dziedzictwie gatunków, film Andersona oferuje finezyjne zabawy konwencjami, gdzie wszelkie standardowe typy straszenia (nagłe orkiestrowe BUM!) wciąż pozostają w mocy. Osobny rozdział to migawkowe, zmontowane z prędkością światła wizje piekła, z torturowanymi na wymyślne sposoby członkami załogi. Ta niemal podprogowa prezentacja okropieństw, oferowanych przez “drugą stronę”, choć trwa łącznie zaledwie kilkanaście sekund, robi tak piorunujące wrażenie, że niewierzący może się wręcz nawrócić po obejrzeniu tego, co go czeka, jeśli nie trafi do nieba… I nie jest to łagodna, oklepana, ikonograficzna wersja z tłumami wrzeszczących potępieńców, ściśniętych pod ziemią, jak widzieliśmy to w What Dreams May Come czy Constantinie. To coś znacznie bardziej radykalnego, krwawego i wyrafinowanego, plasującego się w rejonach barkerowskiego Hellraisera.
Ciekawa sprawa z tym filmem – zaczyna się jak SF, przeradza w rzetelny horror, by uzupełnić poetykę odniesieniami religijnymi. Co prawda traktowanymi jako kolejna atrakcja, mająca uszlachetnić stary motyw nawiedzonego domu; niemniej Anderson sprzedał ją na tyle atrakcyjnie, by nie zawracać sobie głowy poważną analizą religioznawczą, która nieuchronnie sprowadziłaby ten aspekt do postmodernistycznego efekciarstwa. Mimo wszystko sporo jak na film twórcy Mortal Kombat, który zresztą był zmuszony wyciąć aż 20 minut z Ukrytego wymiaru, by dostać kategorię R.
Garść ciekawostek z produkcji. Z uwagi na to, że większość ekipy, włącznie z reżyserem i autorem zdjęć, to Brytyjczycy, zdjęcia realizowano w dziewięciu z wielu hal Pinewood Studios pod Londynem od 18 listopada 1996 do 14 marca 1997, w 20 osobnych dekoracjach. Brytyjczycy Jason Isaacs (psycholog D.J.) i Sean Pertwee (pilot Smith), zagrali już w debiutanckim filmie Paula Andersona Shopping. Montażysta Martin Hunter (debiutował przy “Full Metal Jacket”) pracował z Andersonem także przy Mortal Kombat. Statek ratunkowy Lewis & Clark nazwano na cześć dowódców słynnej ekspedycji przez tereny Ameryki Północnej w 1805 roku.
Ukryty wymiar to pokaz wszelkich technik efektów specjalnych. Efekty wizualne wykonała firma Cinesite, natomiast cyfrowa animacja to dzieło The Computer Film Company. Efekt wydłubanych oczu wykonano dzięki cyfrowej animacji, nałożonej na pomalowane na niebiesko oczodoły i tegoż koloru szkła kontaktowe. Żeby pokazać oba statki kosmiczne z zewnątrz, w firmie Mass Illusions zbudowano aż 28 modeli w sześciu różnych skalach, z czego połowa to miniatury Event Horizon, 12 modeli użyto przy kręceniu statku Lewis & Clark, a dwa zbudowano do jednego, przyprawiającego o zawrót głowy ujęcia stacji kosmicznej Daylight. Robiące wrażenie efekty animatroniczne i charakteryzację specjalną wykonała firma Image Animation, pod wodzą guru kina gore, Boba Keena, rozsławionego makabrycznymi efektami do drugiej i trzeciej części Hellraisera.
Nazwa statku Event Horizon (Horyzont zdarzeń) to nie wytwór fantazji scenarzysty, lecz pojęcie naukowe. Za tą efektowną nazwą kryje się fragment teorii dotyczącej czarnych dziur, najbardziej zdumiewających zjawisk we Wszechświecie. Czarne dziury powstają po śmierci największych gwiazd (Słońce przy nich to krasnal z Szuflandii), których jądro jest tak ciężkie, że zapada się pod własnym ciężarem, ściągając wszystko do środka (jak na czołówce filmu, z napisami znikającymi w głębi). Horyzont zdarzeń to zewnętrzna granica czarnej dziury, w której po raz ostatni “widać” to, co ginie w jej polu grawitacyjnym. Znika w niej nawet światło, którego nie ratuje jego największa we Wszechświecie prędkość 300 tys. km/s (choć naukowcy teoretyzują na temat tachionów, najmniejszych osobliwości osiągających prędkość wyższą…).
Mówiąc obrazowo, czarna dziura zdolna wessać w ułamku sekundy Ziemię, mogłaby mieć rozmiar kilku centymetrów. Gdzie zatem jest ściągane to wszystko, co zostaje zassane z zewnątrz? Słynny Stephen Hawking wymyślił teorię “białych dziur”, które wypluwałyby materię wessaną przez czarną dziurę. Gdzie? Może w innej części Wszechświata, lub wręcz w innym wszechświecie. Ta ocierająca się o metafizykę zagadka wydaje się być nie mniejsza od tajemnicy statku kosmicznego z filmu Andersona.
Atrakcyjne teorie fizyczne, osnute precyzyjnie dawkowanym koszmarem, z którego jego uczestnicy nie mogą się obudzić, to w rękach przytomnych twórców idealny materiał na niezawodny straszak, niekoniecznie kosmiczny. A dla Paula Andersona była to okazja do zrobienia swego najlepszego filmu i jednego z lepszych w historii SF.
Tekst z archiwum film.org.pl (2006).