ROZCZAROWANI. CZĘŚĆ 2. Niekończący się zwiastun
Druga część Rozczarowanych naprawia błędy popełnione we wcześniejszej odsłonie i staje się dużo bardziej skoncentrowaną treściowo opowieścią, która bawi i raczy widza ciągłymi nawiązaniami do popkultury. Ale gdy spojrzymy na tę serię jako całość, to wygląda ona trochę jak niekończący się trailer, który zachęca widza do obejrzenia kolejnych odcinków. Zamiast kontynuować ciekawe wątki, porzuca je na rzecz kolejnych mrugnięć okiem do widza. Niestety nawet dramatyczne zakończenie nie zaciekawiło mnie na tyle, bym z niecierpliwością czekała na kolejny sezon, choć bez wątpienia jest to ponad pięć godzin czystej zabawy.
Księżniczka Bean po finałowych wydarzeniach pierwszej części razem ze swoją matką, królową Dagmar, przypływa do domu rodzinnego tej ostatniej, by tam odkryć, że jest potrzebna do tego, by wypełnić przepowiednię. Do tego okazuje się, że tajemnicza dwójka złowrogo wyglądających postaci z poprzedniej serii to jej wujek i ciotka. Skrzat Elfo w tym czasie trafia do nieba i nie ma najmniejszego zamiaru wracać na ziemię. Z kolei ojciec Bean, król Zog, czuje się zdradzony przez osoby, które najbardziej kochał i starają się przeżyć w Dreamland, obecnie zamienionym w kamień. Powraca też książę zamieniony w świnię, który kradnie każdą scenę.
Tak jawi się fabuła nowej części Rozczarowanych i, jak widać, wątków jest tu co niemiara. W przeciwieństwie do poprzedniego serii tutaj jedna historia została rozciągnięta na 10 kolejnych odcinków. Próba odejścia od proceduralnego charakteru serialu, zakładającego osobną historię dla każdego odcinka, z jednej strony wyszła mu na dobre; z drugiej strony poszczególne wprowadzane wątki albo się urywają, albo zostają zakończone niezwykle szybko. Jest to szczególnie widoczne w przypadku królowej Dagmar, która pojawia się i znika. I niestety nic więcej z tego nie wynika.
Trzeba bowiem jasno stwierdzić, że historia, która zostaje opowiedziana na przestrzeni sześciu kolejnych odcinków (trzech ostatnich pierwszej części i trzech pierwszych drugiej), jest wciągająca i świetnie napisana. Takiej opowieści nie powstydziłby się niejeden pisarz fantasy. Niestety reszta, chociaż próbuje stanowić jej bezpośrednią kontynuację, robi to w sposób dość nieudolny. I tak mamy odcinki, które całkiem fajnie ogląda się głównie dzięki ich dwudziestokilkuminutowej długości. Bo gdyby trwały dłużej, zawarte w nich pomysły porządnie znudziłyby widza. To największa wada przemawiająca na niekorzyść nowego sezonu.
Wiele razy druga część udowodniła jednak, że ma pomysł na siebie oraz prowadzenie fabuły. Dostajemy więc dwa świetne rozwoje postaci, czego w ogóle się nie spodziewałam. Jest to bez wątpienia coś, co wyróżnia Rozczarowanych na tle podobnych produkcji. Niewątpliwym plusem jest także szereg popkulturowych nawiązań, sprawiających, że całość ogląda się niezwykle przyjemnie. Choć nie dostajemy dzieła, które byłoby nie wiadomo jak świeże, to twórcy na szczęście zdają sobie sprawę ze swoich możliwości oraz ograniczeń i skupiają się na tym, w czym są świetni. Mamy więc ciekawe postacie, interesujący wątek główny oraz tła, które zachwycają.
Podobne wpisy
Twórcy popełniają jednak ogromny błąd, rzucając widzom zapowiedzi czegoś wielkiego, co niestety nie następuje, a przynajmniej nie w tym sezonie. Wielokrotnie niewykorzystana zostaje zasada strzelby Czechowa. Co prawda, strzelba jest, tylko w końcowym akcie nie wypala, a ja bardzo bym chciała zobaczyć trupa. Wszystko to jest niezwykle frustrujące i wcale nie zachęca do tego, by oczekiwać na kolejne odcinki. Pozostaje wzruszyć ramionami i poczekać na Wiedźmina.
Podsumowując, Rozczarowani nie radzą sobie jako samodzielny byt. Dużo lepiej wypadają jako twór inspirowany gatunkiem fantasy. Wydaje mi się, że lepszym rozwiązaniem, niemarnotrawiącym talentu całej ekipy, byłoby skupienie się na jednym bądź dwóch sezonach kontynuujących historię Bean i Dagmar zamiast tworzenia procedurala, by potem w połowie drogi się z tego wycofać. To niestety generuje nowe błędy. Serial staje się powtarzalny i pokazuje, że nie zawsze więcej i śmieszniej znaczy lepiej. Odnoszę wrażenie, że sami twórcy do końca nie są przekonani, z czym mają do czynienia. I to niestety widać.