SŁUGI WOJNY. Niech te sługi posłużą jako przykład
To chodzi dwójkami. Przyznam szczerze, że niewiele pamiętam z poprzedniego filmu Mariusza Gawrysia (Sługi boże) oprócz faktu, że wyszedłem z kina całkiem usatysfakcjonowany, choć pozostawił uczucie chaosu oraz rozpitolenia rzeczy, które mogły zadziałać o wiele lepiej, gdyby się tak nie zagalopowano. Mało tego – idąc na jego najnowsze dzieło nie wiedziałem, że oprócz tytułu istnieją jakieś podobieństwa. Jak się okazuje nie tylko istnieją, lecz także są żartem z widza – Sługi wojny są bowiem podobną zgrywą z gatunkowców, próbą stworzenia atmosfery tajemnicy, suspensu, ukrytych przed światem organizacji. Szkoda tylko, że te powtarzające się motywy do niczego słusznego nie prowadzą.
Intryga, zagmatwana i bełkotliwa niczym narracja pijaka, który bardzo stara się opisać swoje położenie na chodniku, zaczyna się od zamordowania wrocławskiego lekarza. Na miejsce przybywa rycerz na lśniącym koniu, komisarz Samborski o twarzy nadziei polskiego kina gatunkowego. Wraz z młodą partnerką szybko chcą zamknąć sprawę, bo wydaje się być to zwykłą robotą rabunkową, ale Samborskiemu coś nie pasuje. Cóż to byłby za thriller, gdyby nie okazało się, że macki zła sięgają o wiele głębiej niż do portfela majętnego, ale mającego też nieco na sumieniu lekarza. Powiedzieć, że chodzi tutaj o przekręty i zabaweczki, których nie powstydziłby się James Bond, to nic nie powiedzieć. W pewnym momencie jest już za dużo, a śmiejący się dotychczas z intencjonalnych żartów widz przełącza się na tryb wzruszania ramion oraz pacek na czoło. Do pewnego momentu ta obstrukcja scenopisarska bawi, a intryga prowadzi do kulminacji, która wzorem większych, zachodnich filmów zostawia poczucie, że ktoś tutaj chce się zabawić w swoje własne mini uniwersum, stworzyć coś większego, a może nawet pożenić z poprzednią produkcją. Zuchwałość jednak nie popłaca. Do pewnego momentu trwamy, a gdy zostanie przekroczona granica trudno będzie z powrotem traktować ten galop serio. Coś tam pod koniec jeszcze twórcy próbują ratować sytuację odwagą i zuchwałością w plot twistach, ale sorki, łajba sensu zatonęła.
Goniące wątki to wprawdzie trzon tego, co powinno nas przykuć do ekranu, ale o wiele lepiej radzi sobie z tym inny poziom scenariusza. Nie wiem, czy na plan zaproszono gościnnie Shane’a Blacka, ale zdarzyło mi się kilka razy w kinie zaśmiać, słysząc przekomarzanki między Piotrem Stramowskim, Marią Kanią czy Zbigniewem Stryjem, który z lekkością wciela się w szefa policji. Wprawdzie postacie są tutaj zrobione z ochłapów oderwanych wielu kasetom VHS z lat 90., posklejanych na wiarę i nakarmionych potem solidną porcją script doktorskiej magii, ale humor w Sługach wojny akurat działa nieźle. Duża w tym zasługa aktorów – Stramowski wydaje się być na planie bardziej wyluzowany niż w Fighterze (w którym zresztą był najjaśniejszym punktem), Maria Kania reaguje na niego całkiem sympatycznie, a i sama ma do opowiedzenia całkiem interesującą historię swojej postaci, ale najbardziej lśni drugi plan. Nie chcę psuć zabawy, ale w pewnym momencie na pełnej wjeżdża Paweł Królikowski, którego wątek jest akurat interesujący w tej zupie wielowarzywnej pełnej prób i błędów.
Dziwny to film, bo chociaż igrający z naszą pamięcią (kilka godzin po seansie nie będziecie pamiętali, czemu się oni tam ścigali z gnatami w łapach), to dostarczający jakiejś tam zdawkowej rozrywki, szczery w swoim rozszczepieniu, a jeśli ma być kolejnym zwiastunem nowej ery kina gatunkowego w Polsce, to polecam sprawdzić, w jakiej epoce znajdujemy się teraz. Ja nazwałbym ją “niby dzwoni, ale wciąż nie wiadomo, w którym kościele”.