search
REKLAMA
Recenzje

EUROVISION SONG CONTEST: HISTORIA ZESPOŁU FIRE SAGA. Ale frajda!

Karol Barzowski

30 czerwca 2020

REKLAMA

Oglądałem ten film w dniu, w którym odechciało mi się wszystkiego. Nic nie było takie, jak powinno być, stare problemy okazały się większe, niż się wydawały, perspektywy na poprawę nie napawały optymizmem. Najchętniej zawinąłbym się w koc i zrobił z siebie burrito smutku. W takim upale ten pomysł groził jednak odwodnieniem. Zamiast tego kupiłem piwo, włączyłem Netfliksa i odpaliłem Eurovision Song Contest: Historia zespołu Fire Saga. I wiecie co? Przez te dwie godziny nie myślałem o tym, jak mi źle. Ten film jest niczym tabletka szczęścia. Działa natychmiastowo.

Zdecydowana większość z nas choć raz oglądała Eurowizję. Każdy zaś na pewno o niej słyszał. Muzyczna rywalizacja między krajami co roku zdobywa olbrzymią oglądalność, nie tylko w Europie, ale też na przykład w Australii. Wyniki głosowania i oczekiwanie na słynne słowa: “Twelve points go to…”, mogą wywołać palpitacje serca. Poza tym to produkcja telewizyjna na najwyższym poziomie – uczta również pod kątem wizualnym. Każdy występ dopracowany jest w najmniejszym szczególe, jest głośno, kolorowo, często wręcz wybuchowo. Jeśli nie liczyć sportu, mało odbywa się podobnych wydarzeń. To właściwie fenomen. Są miejsca, gdzie dzień konkursu jest prawdziwym świętem. Ulice wtedy pustoszeją i wszyscy oglądają ten muzyczny show.

Eurovision Song Contest Historia zespołu Fire Saga

O ile w ostatnich latach poziom piosenek na Eurowizji znacznie się podniósł i wygrywają choćby uznani na całym świecie wokaliści jazzowi (Ukrainka Jamala w 2016 roku) albo przedstawiciele gatunków alternatywnych (Portugalczyk Salvador Sobral w 2017 roku), tak jeszcze do niedawna konkurs ten był synonimem kiczu. Gdy głosowali tylko widzowie, bardziej od piosenki liczył się występ – światła, pirotechnika, tancerze, ekstrawaganckie stroje. Na eurowizyjnej scenie uświadczyliśmy piratów, wikingów, rosyjskie babcie, potwory, kabareciarzy, drag queens, Czyngis-chana, indyka, no i oczywiście Wierkę Serdiuczkę. Właśnie do tych czasów odwołuje się nowy film Netfliksa. W końcu to stuprocentowa komedia. Rosyjski piosenkarz śpiewający wśród półnagich kompanów o tym, że jest lwem miłości, świetnie wpisuje się w tę konwencję. A jeden z występów tytułowej grupy przebija wszystko, co mogliśmy oglądać na Eurowizji – podczas tych trzech minut prawdopodobnie co chwilę będziecie szeroko otwierać oczy szeroko ze zdumienia. Dzieje się naprawdę dużo.

Islandzki zespół Fire Saga, który w przedziwnych okolicznościach zostaje wybrany do reprezentowania swojego kraju, to Lars i Sigrit. Jego mama zmarła, gdy był mały, i z apatii wyciągnęła go dopiero ABBA, wykonująca na Eurowizji 1974 słynne Waterloo. Ona zaś długo nie mówiła i dopiero śpiewając z Larsem, odnalazła swój głos. Chyba nie są rodzeństwem, choć grany przez Pierce’a Brosnana ojciec mężczyzny spał z prawie każdą kobietą w okolicy, więc nigdy nie wiadomo. Oboje marzą, by wyjechać na konkurs Eurowizji. Problem w tym, że ich piosenki nikogo nie interesują, nawet lokalnej społeczności, która na koncertach domaga się jedynie Jaja Ding Dong, prostego kawałka w stylu islando disco. Los w końcu się jednak do Fire Saga uśmiecha (niewykluczone, że maczały w tym palce… elfy). Ich marzenie staje się rzeczywistością. Ale jak tych dwoje odludków z wioski na Islandii odnajdzie się w wielkim świecie?

Eurovision Song Contest Historia zespołu Fire Saga

Ta historia jest bardzo prosta, kicz wylewa się z niej litrami, w pewnym momencie przyjmuje nawet absurdalną formę. Główną rolę gra Will Ferrell, on jest też producentem i scenarzystą filmu, więc jeśli znacie jego wcześniejsze dokonania, mniej więcej wiecie, czego się spodziewać. Tu nikt nie bawił się w subtelny humor. Mimo to nie można też powiedzieć, aby twórcy pojechali po bandzie. Zbędna, niesmaczna scena jest tu właściwie zaledwie jedna. A nawet ona wielkiej krzywdy nie robi – bo Rachel McAdams ze swoim urokiem potrafi sprzedać wszystko. Bardzo tęskniłem za występami tej aktorki w gatunku komedii i choć ta rola jest zupełnie inna niż Regina George z Wrednych dziewczyn, śliczna Kanadyjka znowu robi wrażenie. No i ten lip sync… Wiele piosenkarek mogłoby się od niej uczyć, jak przekonująco udawać, że się rzeczywiście śpiewa. Przez chwilę myślałem, że McAdams naprawdę ma tak piękny głos. To jednak nie jej wokal.

Można było lepiej poprowadzić tę opowieść – od razu widać, że nie było pomysłu choćby na niezbędny czarny charakter i motyw konfliktu. Wstawiono je na siłę, po prostu żeby były. O sile Eurovision Song Contest… nie świadczy jednak sama historia, ale jej otoczka. Na ekranie mamy sporo atrakcji, piosenki są mocno “w klimacie”, krajobrazy Islandii i Szkocji wprawiają w osłupienie, a wśród obsady błyszczy nie tylko McAdams, ale też między innymi Dan Stevens jako piosenkarz z kraju, w którym nie ma gejów (świetny, przezabawny wątek!). To nie jest produkcja jedynie dla fanów Eurowizji. Co z tego, że nie poznacie uczestników poprzednich konkursów, którzy pojawili się w filmie – to niczego nie zmienia. Najważniejsze, że będziecie mieć z seansu mnóstwo frajdy. Widać, że aktorzy super bawili się na planie i to się udziela. Będzie śmiesznie, ale też ciepło i urokliwie. Na poprawę humoru jak znalazł.

REKLAMA