DZIENNIK NIMFOMANKI. Ekranizacja kontrowersyjnej książki
Autorem tekstu jest Wojciech Żuk.
Przeniesienie książki na ekran to naprawdę trudna sztuka. Spośród wielu przykładów ekranizacji filmowych za najlepszy uchodzić może Kod da Vinci, który podzielił zarówno krytyków, jak i widzów. Ron Howard, solidny rzemieślnik, adaptując ten książkowy bestseller, stworzył film dobry, lecz gorszy od książki, nie dorównujący rewelacyjnemu pierwowzorowi na żadnej płaszczyźnie. Pomimo tego, powstał film ciekawy i wciągający. Opinie więc podzieliły się, od bardzo pozytywnych do bardzo negatywnych, często w zależności od tego, czy widz wcześniej czytał książkę, czy też kontakt z tematem rozpoczął od dzieła Howarda. Osoby zaznajomione z sensacją Browna mówiły więc głównie o niewykorzystanym potencjale, podczas gdy pozostali doceniali zaskakujące zwroty akcji czy też oryginalne zakończenie historii, doskonale znane już czytelnikom. Pojawia się więc pytanie: Czy dobrze jest przeczytać książkę przed zobaczeniem jej adaptacji i w jakim stopniu wpływa to na ocenę filmu? I wreszcie, czy powinniśmy oceniać każdą ekranizację jako odrębną całość, czy porównywać ją z książką? W momencie, gdy piszę tę recenzję, jestem w trakcie czytania kontrowersyjnego “Dziennika Nimfomanki” Valerie Tasso i spróbuję odpowiedzieć na pytania zadane powyżej, przy okazji oceniając film w reżyserii Christiana Moliny, zarówno jako odrębną całość, jak i ekranizację książki.
Zacznijmy od początku. Dziennik nimfomanki to historia Valerie, 29-letniej Francuzki mieszkającej w Hiszpanii, spisującej od pewnego czasu swe przeżycia w formie dziennika. Kobieta ma poważny problem – jest nimfomanką i nie jest w stanie powstrzymać się od seksu z nieznajomymi mężczyznami. Zainteresowanie seksem zamienia się jednak w obsesję, a główna bohaterka przestaje nad sobą panować, często działając wbrew sobie. Żądna przygód dziewczyna postanawia spróbować swoich sił jako ekskluzywna prostytutka.
Film nie potrafi w pełni zaangażować widza, a brak wątku autobiograficznego powoduje u odbiorcy dystans do całej historii.
Podobne wpisy
Kolejnym minusem produkcji jest wiele niedopowiedzeń, wynikających ze zrezygnowania z kilku wątków obecnych w książce. Film sprawia wrażenie mocno pociętego, jak gdyby sfilmowana została cała treść książki, a następnie montażysta wyciął połowę scen, nie dbając o ciąg przyczynowo – skutkowy. Nie podobało mi się również zakończenie. Scena rozmowy Valerie z podglądającym ją młodym chłopakiem, mająca miejsce już w trakcie napisów końcowych, nie wniosła nic istotnego do fabuły, a w dodatku była bardzo kiepsko zagrana.
Głównym atutem tego obrazu pozostaje temat seksualności kobiet, do tej pory dość rzadko poruszany w kinie.
Daleki jestem jednak od nazwania filmu Moliny złym. Głównym atutem tego obrazu pozostaje temat seksualności kobiet, do tej pory dość rzadko poruszany w kinie. Sceny erotyczne nakręcone zostały w sposób subtelny i europejski, daleki od hollywoodzkiego, skażonego purytańską cenzurą MPAA. Kolejna rzeczą, na którą warto zwrócić uwagę, jest aktorstwo. Belen Fabra, odtwórczyni głównej roli, wciela się w swą postać naprawdę przekonująco, doskonale oddając huśtawki nastrojów Valerie, a pozostali aktorzy dzielnie dotrzymują jej kroku. Muzyka autorstwa Roque Banosa stanowi następny plus produkcji, dobrze komponując się z obrazem i podkreślając emocje bohaterów. Pochwalić można także niezłe zdjęcia Javiera G. Salmonesa.
Podobne wpisy
Jak więc ostatecznie prezentuje się Dziennik nimfomanki na tle pierwowzoru literackiego? Po prostu średnio. Pomimo ogromnego potencjału tkwiącego w całej historii po seansie poczułem niedosyt, spowodowany nie tylko samym filmem, lecz również krótkim czasem jego trwania (zaledwie 90 minut). Twórcy obrazu zachowali się tak, jakby przestraszyli się kontrowersyjnego materiału i postanowili stworzyć film łagodniejszy od książki, odarty z całej erotycznej zmysłowości literackiego pierwowzoru. Uważam więc, iż temat kobiecej seksualności w filmie Moliny został tylko dotknięty, a nie należycie rozwinięty. Jednocześnie pragnę pochwalić twórców za odwagę oraz próbę zmierzenia się z tak trudnym tematem.
Próbując znaleźć jednoznaczne i obiektywne odpowiedzi na pytania zadane we wstępie, doszedłem do wniosku, że takowe w tym przypadku nie istnieją. W odbiorze niektórych adaptacji, takich jak choćby wspomniany wcześniej Kod da Vinci, znajomość książki może przeszkadzać i zaniżać jego ocenę. Inne ekranizacje, na czele z recenzowanym tutaj Dziennikiem nimfomanki, wręcz wymagają znajomości pierwowzoru, które zdecydowanie ułatwi zrozumienie sensu niektórych treści przekazywanych w filmie. A więc czytać wcześniej, czy nie czytać? Myślę, że pozostanie to kwestią indywidualną.
Tekst z archiwum film.org.pl (14.04.2009).