DRAGONSLAYER
Nie zdążyliśmy w grudniu w cyklu “Grudzień z fantasy”, więc wrzucamy na Nowy Rok 🙂
Jak można się było tego spodziewać, w kinach całego świata po raz kolejny niepodzielnie rządzi „Hobbit”. Prócz jakościowej gwarancji, dodatkowym atutem drugiej części widowiska Petera Jacksona jest zapewne fakt, iż dochodzi w niej w końcu do konfrontacji z tytułowym wrogiem, smokiem Smaugiem. Bo to przecież na tym pojedynku opiera się ciężar tej opowieści. Jako że tolkienowska adaptacja jest obecnie na świeczniku, jest to dobra okazja do tego, by przypomnieć wam inny film, oparty na podobnym motywie przewodnim, czyli wyprawie do złego smoka w celu jego poskromienia. Zanim więc wybierzecie się znowu do Śródziemia, zawitajcie na chwilę do królestwa Urlandu i poznajcie Galena – „Pogromcę smoków”.
Historia kreśli się w następujący sposób: oto okrutny smok pustoszy królestwo Urlandu. W celu zapewnienia sobie spokoju, mieszkańcy krainy zmuszeni są składać ofiary z młodych dziewic. Z chwilą, gdy zagrożone zostaje życie królewskiej córki, bestii sprzeciwiają się w końcu stary mag Ulrich i jego uczeń Galen. Wyruszają wkrótce na niebezpieczną wyprawę, aby zgładzić smoka. Dalszą część tej opowieści z pewnością potraficie dopisać sobie sami.
Fabuła zbudowana jest tak, by w procesie odbioru stanowić najmniejszą przeszkodę dla widza. Innymi słowy, jest na wskroś przewidywalna, lecz bynajmniej nie formułuję tego jako zarzutu. Faktem jest, że każdemu z nas dane było poznać tę historię już wcześniej, w odpowiednio innej formie. Przeciętnemu widzowi polskiemu kojarzyć się ona będzie z legendą o smoku wawelskim. Ja z kolei widzę w niej kolejną trawestację greckiego mitu o Minotaurze. Jednakże kulturowych odniesień w tak sformułowanym schemacie fabularnym jest niewątpliwie więcej, bo i dla gatunku fantasy jest to dalece symptomatyczne. Ale właśnie dzięki temu, historia ta może odznaczać się w pełni uniwersalnym charakterem; przyjemnym w odbiorze i czytelnym w formułowanym przesłaniu.
„Pogromca smoków” powstał w 1981 roku. Za scenariusz i reżyserię filmu odpowiadał mało znany wówczas twórca, Matthew Robbins. Nie można powiedzieć, by od tamtego czasu autor ten stał się choć odrobinę popularniejszy, ale dla lepiej zorientowanego w przemyśle widza, nazwisko to może brzmieć znajomo.
Nielicznym kojarzyć się bowiem będzie ze współpracą z Guillermo del Toro. Robbins, wraz ze słynnym meksykańskim twórcą, pisał skrypty do filmów „Mutant” i „Czy boisz się ciemności”. I kooperacja ta będzie kontynuowana, ponieważ obaj panowie są w trakcie pisania scenariusza do wyczekiwanej adaptacji prozy Lovecrafta – „At the Mountains of Maddnes”. Warto także dodać, iż Matthew Robbins towarzyszył Stevenowi Spielberg’owi i Georgowi Lucasowi we wczesnych latach ich twórczości – temu pierwszemu pomagał przy scenariuszach filmów „Sugarland Express” i „Bliskich spotkań trzeciego stopnia”, a drugi zaprosił go nawet do gościnnego występu w „THX 1138”. Matthew Robbins jest typem twórcy, który przez całą swoją karierę pozostawał gdzieś w cieniu wielkich nazwisk, niespecjalnie wykazując ochotę do zmiany swojego położenia. „Pogromca smoków” jest jednak swoistym dowodem na to, że autor ten dysponował jakimś potencjałem, ale z niewiadomych powodów, postanowił go inaczej ukierunkować.
O czym dziś pamięta niewielu, za produkcję i dystrybucję filmu odpowiadała wytwórnia Walta Disneya, czyli najprężniej działające dziś studio w filmowym przemyśle. Ponadto, film był nominowany do kilku ważnych nagród. Z pewnością, z perspektywy przeciętnego widza, najistotniejsze będą zdobyte nominację do Oscara – za efekty specjalne i muzykę Alexa Northa. Dla wielbiciela fantastyki z kolei ważne będzie jednak to, iż „Dragonslayer” zgarnął także garść nominacji do nagrody Saturn (film fantasy, rola drugoplanowa, kostiumy i efekty) oraz nagrody Hugo – najważniejszej nagrody w dziedzinie literackiej fantastyki – do której nominowany był oczywiście skrypt filmu (twórcy musieli jednak uznać wyższość konkurencji- nagroda przypadła „Imperium kontratakuje”, co dziś dziwić nie powinno).
Co potwierdzają wspomniane wyróżnienia, w filmie „Pogromca smoków” na uwagę zasługują głównie aspekty filmowej formy. Niezwykle bowiem plastyczne jest to widowisko, co wpływa na jego odpowiednią atmosferę. Choć film przez swój wiek na wielu technicznych płaszczyznach trąci dziś wyraźnym kiczem, to jednak wciąż potrafi zachwycić starannością ich wykonania.
Prócz rzetelnej pracy scenografów i kostiumografów, na szczególną uwagę zasługuje praca speców od efektów specjalnych. Z chwilą gdy cały świat pisze pieśni pochwalne na cześć cyfrowej prezentacji Smauga, niezwykle cennym doświadczeniem może być przyjrzenie się innej smoczej bestii, do której stworzenia nie można było wykorzystać siły obliczeniowej komputera. Wygląd i motoryka smoka w filmie „Dragonslayer” jednoznacznie skłaniają do tego, by budzić przeszywające uczucie grozy. Gdy się na niego patrzy bardzo szybko zapomina się o niegdysiejszym sposobie jego wykonania, a skupia na tym, co prezentowana istota ma sobą symbolizować, jaka jest jej rola w odgrywanym dramacie. W kulturze i sztuce smok jest ucieleśnieniem najwyższego zła, dlatego emocje, jakie w widzu powinna wywoływać jego prezentacja, zdałyby się oscylować wokół odrzucenia i negacji. I tak też jest w tym wypadku. Z pewnością, w tym właśnie smoku drzemie coś na tyle wyjątkowego, że nie bez powodu wspomina się dziś o nim, jako o jednym z najlepszych z tych dotychczas zaprezentowanych w kinie.
„Pogromca smoków” to jeden z tych filmów, którym brakuje ewidentnych atutów w liście płac, dzięki którym mógłby zostać zapamiętany na dłużej. Wspominałem o twórcy, wspomnę zatem jeszcze o aktorach. Peter MacNicol w roli Galena sprawdził się zaskakująco dobrze, choć pewnie dla wielu widzów akurat ten aktor do roli bohaterskiego pogromcy smoków kompletnie dziś nie przystaje. Jest to zrozumiałe choćby dlatego, że w późniejszych latach aktor ten wypracował sobie z goła inne emploi – nieco nieporadnego, nieco złośliwego kurdupla, uprzykrzającego życie bohaterom pierwszego planu. Tak zapamiętany będzie choćby z serialu „Ally McBeal”. Dla sympatyków aktora, film „Dragonslayer” jest więc dobrą okazją do tego, by zobaczyć inny zakres możliwości MacNicola, zaprezentowany w iście epickiej pierwszoplanowej roli. Drugi plan filmu należy do Ralpha Richardsona, aktora brytyjskiego, który wcielił się w postać mistrza Ulricha. I tu znowu nie obejdzie się bez porównań do tolkienowskiej adaptacji, bo przecież tak bardzo przesiąknęliśmy już wizerunkiem czarodzieja Gandalfa, że można mieć wątpliwości co do tego, czy inny starzec z różdżką i smętnym spojrzeniem, może na nas jeszcze zrobić odpowiednio duże wrażenie.
A na takie doznania trzeba umieć się otwierać. Porzućmy więc choć na chwilę niedościgniony pryzmat „Władcy pierścieni” i zapoznajmy się z widowiskiem o wiele skromniejszym, o wiele tańszym, o wiele mniej spektakularnym, ale za to nie mniej podniosłym i nie mniej silnie oddziałującym na widza swym uniwersalnym morałem. Naprawdę warto!