search
REKLAMA
Recenzje

DECASIA. Studium rozpadu, czyli film bez scenariusza, fabuły i dialogów

Film eksperymentalny Billa Morrisona z 2002 roku.

Maciej Kaczmarski

22 kwietnia 2024

REKLAMA

Destrukcja jako szczególna forma tworzenia.

Decasia nie ma scenariusza, fabuły ani dialogów – to eksperymentalny kolaż złożony z fragmentów produkcji przyrodniczych, kronik filmowych i filmów z początków kina [m.in. The Mind Cure (1912) Phillipsa Smalleya, The Last Egyptian (1914) J. Farrella MacDonalda, The Man Who Could Not Sleep (1915) Johna H. Collinsa i Truthful Tulliver (1917) Williama S. Harta]. Przy akompaniamencie muzyki symfonicznej przez ekran przewijają się rozmaite sekwencje: derwisz wirujący w zwolnionym tempie, bokser wyprowadzający serię ciosów, grupka dzieci i zakonnic na dziedzińcu, zabawa w wesołym miasteczku, uczniowie podróżujący autobusem, proces na sali sądowej, całująca się para… Ale od samego początku coś jest nie tak: bokser uderza w przestrzeń przypominającą pulsującą dziurę, wagoniki kolejki górskiej w lunaparku zdają się wyłaniać z nicości, a twarze sędziego i oskarżonej rozciągają się jak guma.

Większość fragmentów filmu Bill Morrison odnalazł w archiwach Biblioteki Kongresu i w Moving Image Reasearch Collections w University of South Carolina. Rolki z celuloidowymi taśmami był tak wiekowe i zaniedbane, że w trakcie projekcji ulegały dalszej degradacji. Morrison wybrał z nich najbardziej „malownicze” przykłady rozpadu negatywów, w których łatwopalny, podatny na deformację celuloid niszczał do tego stopnia, że obrazy zaczęły się ze sobą stapiać i tworzyć abstrakcyjne wzory na taśmie. W ten sposób na oczach widzów strzępy filmów skręcają się i rozpadają, potwornieją i wypalają, zniekształcając zawarte na nich sceny, zanim same zostaną starte na proch i znikną na zawsze. I choć Decasia nie posiada tradycyjnych elementów dzieła filmowego, takich jak fabuła czy akcja, trwająca niewiele ponad godzinę projekcja filmu wywołuje piorunujące wrażenie, które na długo pozostaje z widzami.

Dzieje się tak dlatego, że cały ten proces rozpadu materiału filmowego opowiada mimo wszystko pewną historię. Decasia działa na wielu poziomach: jest jednocześnie wycinkiem z wczesnej historii sztuki kinematograficznej, studium nad naturą rozpadu materii oraz nietrwałości nie tylko sztuki, ale i życia jakiego takiego, a także niepowtarzalnym spektaklem audiowizualnym (muzyka skomponowana przez Michaela Gordona i wykonana przez orkiestrę na celowo rozstrojonych oraz zepsutych instrumentach przywołuje na myśl ścieżki dźwiękowe Philipa Glassa do trylogii Godfreya Reggio). Jest to obraz prawdziwie wizyjny, oddziałujący z siłą poetyckiego wstrząsu i otwierający zupełnie nowe perspektywy. W rzeczy samej Decasia jest jak wgląd w dzieje nieznanej cywilizacji, pozostałości po zaginionym plemieniu lub tajemniczy artefakt obcej, a jednak w jakiś sposób bardzo bliskiej nam formy życia.

Widmowe ludzkie sylwetki wyglądają w Decasii niczym zjawy, duchy. Nie chodzi tylko o to, że entropia celuloidu wygina ich postacie w nieludzkie, surrealistyczne figury. Rzecz w tym, że prawdopodobnie wszyscy ludzie, których oglądamy na ekranie, od dawna już nie żyją, co czyni z dzieła Morrisona seans nie tyle filmowy, co spirytystyczny. Jedną z najbardziej pamiętnych i zarazem symbolicznych sekwencji jest wspomniany wcześniej bokser walczący z niedocieczonym przeciwnikiem (może ze sparring partnerem, może z workiem treningowym). Wygląda to niemal tak, jakby ów pięściarz pojedynkował się z samym procesem rozkładu, jakby usiłował pokonać nieuchronne zniszczenie. Ale dezintegracji nie sposób przezwyciężyć, więc nicość w końcu triumfuje, wylewając się smolistą czarną otchłanią po całym kadrze i pochłaniając boksera, jego przeciwnika i pomieszczenie, pochłaniając wszystko.

Dziwnym zbiegiem okoliczności w tym samym roku, w którym Decasia miała swoją premierę, nowojorski kompozytor William Basinski wydał płytę Disintegration Loops. Na jej zawartość złożyły się zapomniane taśmy magnetyczne z archiwum artysty, które podczas transferu na nośnik cyfrowy rozpadały się ze starości, modyfikując dźwięk. W książeczce dołączonej do albumu Basinski napisał: „Muzyka umierała na moich oczach. […] W tych muzycznych pejzażach była moja młodość, mój raj utracony. […] Wszystko to odchodziło spokojnie, dostojnie, pięknie”. To, co w zamierzeniu miało być dźwiękową reprezentacją piękna natury, stało się kontemplacją nad jej bezlitosnym prawem nietrwałości. Na tym nie koniec: działo się to 11 września 2001 roku. Basinski obserwował atak na World Trade Center ze swojego domu, słuchając umierającej muzyki, która stała się mimowolnym requiem dla ofiar.

Decasia jest filmowym odpowiednikiem Disintegration Loops – porażającym zapisem przemijania i jednocześnie potwierdzeniem tezy, że destrukcja to szczególna forma tworzenia. Oto bowiem odchodząc w niebyt, celuloidowe taśmy zostały zarazem powołane do życia w innym kształcie. Morrison nie był pierwszym filmowcem, który dokonał takiego zabiegu, przedtem zrobił to choćby Peter Delpeut w Lyrisch Nitraat (1991), ale nie o pierwszeństwo tu chodzi, lecz o wywołanie pewnej refleksji nad istotą wszechrzeczy. Ostatecznie to, co stało się z filmami tworzącymi Decasię, dzieje się również z każdym aspektem dookolnego świata. Jest to film wymagający absolutnego skupienia, ciszy i zgaszonych świateł, ale oferujący wiele w zamian tym, którzy chcą od życia czegoś więcej niż pożerania popcornu przy Diunie. Decasia to hipnotyczny trans, dziwny sen. To doświadczenie jedyne w swoim rodzaju.

 

Maciej Kaczmarski

Maciej Kaczmarski

Autor książek „Bóg w sprayu. Filozofia według Philipa K. Dicka” (2012) i „SoundLab. Rozmowy” (2017) oraz opowiadań zamieszczanych w magazynach literackich „Czas Kultury” i „Akcent”. Publikował m.in. na łamach „Gazety Wyborczej”, „Trans/wizji” i „Gazety Magnetofonowej” oraz na portalach Czaskultury.pl i Dwutygodnik.com.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA