DALEKO OD NIEBA. Melodramat nie umarł
Melodramat nie umarł, albo raczej został zręcznie ożywiony, przywołany z zaświatów i uczczony z rewerencją nieboszczykowi należną. Jeżeli bowiem “Far from heaven” miało być właśnie tym – pomnikiem ku chwale melodramatu lat pięćdziesiątych, powrotem, dosłownym, do korzeni tego już praktycznie zanikłego gatunku, to twórcom filmu należą się wielkie brawa – próba zakończona pełnym powodzeniem.
Gorzej, jeśli – jak, niestety, byłabym skłonna uważać – ambicje reżysera sięgały dalej, i poprzez umieszczenie akcji pod koniec lat pięćdziesiątych usiłuje przekazać nam istotną prawdę, że pod pewnymi względami niewiele się od tego czasu zmieniło, a pozory tolerancji i akceptacji są właśnie tym tylko – pozorami. Ale po kolei. Akcja filmu dzieje się na przełomie 1957 i 1958 roku, jesienią i zimą. Cathy Whitaker to wzorowa pani domu, gospodyni, matka i żona. Mąż Cathy jest człowiekiem sukcesu, nieocenionym w swojej firmie, ona zaś prowadzi mu nienaganne gospodarstwo i błyszczy u jego boku, wzbudzając podziw i zazdrość całego miasteczka. Whitakerowie są ikoną dobrobytu i stabilizacji, wzorem bliskim ideału.
Niestety, pewnego dnia życie Cathy legnie w gruzach – przypadkiem dowiaduje się, że jej mąż małżeństwo z nią traktował jako ucieczkę od swoich homoseksualnych skłonności. W czasach, gdy taka odmienność była uważana za chorobę i psychiczne zaburzenie, nieszczęśni Whitakerowie usiłują ukrywać za murami domu swoją rozpacz i wstyd. Frank podejmuje terapię, której opłakane skutki nietrudno z góry przewidzieć. Załamana Cathy szuka spokoju i oparcia w przyjaźni z czarnoskórym owdowiałym ogrodnikiem, Raymondem, jednak ten związek okazuje się niemożliwy ze względu na uprzedzenia i bariery dzielące społeczność czarnych i białych – nieakceptowani przez żadną ze stron, zostaną wyklęci i zmuszeni do poddania się. Tak w zarysie wygląda fabuła filmu Todda Haynesa. Sam reżyser przyznaje się do inspiracji filmami Douglasa Sirka, “Zwierciadło życia” (1959), “Pisane na wietrze” (1956), a zwłaszcza “Wszystko, na co niebo zezwala”(1955), które jest historią miłości samotnej wdowy do dużo młodszego od niej mężczyzny, co spotyka się z oburzeniem i potępieniem mieszkańców jej rodzinnego miasteczka.
“Far from heaven” jest dopracowanym, bliskim dzieła powrotem do formy klasycznego melodramatu lat pięćdziesiątych, poczynając od napisów początkowych, poprzez muzykę, zdjęcia i sposób filmowania, wnętrza, kostiumy, postaci, aż do końcowej sceny i końcowych napisów. Efekt finalny zapiera wręcz dech w piersiach. Naznaczony pewnym sentymentalizmem, charakterystycznym dla filmów z epoki, statycznością i odrobiną nadekspresji w sposobie gry aktorów, “Daleko od nieba” nie jest wcale renesansem melodramatu – tylko autentyczną podróżą w czasie, sięgnięciem do korzeni. Większość akcji rozgrywa się we wnętrzach – w mieszkaniu, w biurze, w barze. Dom Whitakerów, będący połączeniem stylu kolonialnego z nowoczesnym w latach pięćdziesiątych trendem, jest dokładnie taki, jaki powinien być dom ludzi sukcesu, zamożnych i podziwianych, mających świadomość swojego statusu w społeczeństwie i konieczności troski o reputację. Często natykamy się na ujęcia, w których kamera odjeżdża w górę – zwłaszcza wtedy, gdy podobny sposób filmowania ma za zadanie pokazać zakończenie jakiegoś wątku – kolejny element charakterystyczny dla filmów z lat pięćdziesiątych. Muzyka, raz senna i tęskna, raz upajająco nostalgiczna, przenosi nas tajemniczo w czasy dawnych filmów. Perfekcja, z jaką Haynes skonstruował swój film, budzi absolutny podziw. Jednak tym, co dodaje blasku temu dziełu i genialnie je wykańcza, jest gra aktorów.
Julianne Moore tworzy obraz idealnej gospodyni, zapobiegliwej, troszkę ograniczonej, a trochę egzaltowanej, której słownik pełen jest okrzyków w stylu “how lovely!”, “oh, it’s wonderful!” oraz “oh, darling!”. Tym samym powraca do korzeni stylu, który kiedyś lansowały na ekranie Jane Wyman i Doris Day, silne akcentowanie epitetów, nadekspresyjne gesty (sceny, gdy pada mężowi w objęcia, szeroko rozrzucając ramiona – perły!), poruszanie się w jednej wyznaczonej linii w rytm stukotu obcasików. Jednak Moore nie ograniczyła się jedynie do naśladownictwa. Swojej postaci nadała niezwykłą głębię, której brakowało jej poprzedniczkom. Dzięki subtelności, wyczuciu i niezwykłemu warsztatowi Moore lepiej poznajemy i rozumiemy Cathy, nie widząc już w niej tylko pani domu z małego miasteczka, dla której pozory są najważniejsze, a nienaganność jest religią. Widzimy kobietę szczerą w swoim bólu, rozdartą wewnętrznie, patrzącą bezradnie na ruinę swego świata, a jednak zaskakująco silną, odważną, chociaż tak skrępowaną przez konwenanse.
Poznajemy tajone pragnienia Cathy, by stać się kimś lepszym niż jest, nie dla podziwu i zachwytów, tylko dla własnego zadowolenia, własnego, wewnętrznego poczucia wartości. Kimś, kto nie pojawia się na wystawie wyłącznie po to, by zabłysnąć podczas wydarzenia towarzyskiego, ale także po to, by rzeczywiście podziwiać i zrozumieć sztukę, a nie tylko ten podziw zręcznie udawać. Ona chce zrozumieć siebie samą, posłuchać własnych pragnień, iść rzeczywiście za głosem serca. Nie jest obłudna, chociaż przyszło jej żyć w obłudzie. Kiedy pyta Raymonda, jak to jest być “jedynym” w jakimś towarzystwie, albo kiedy naiwnie tłumaczy mu swoją postępową postawę w sprawie równouprawnienia rasowego, jest szczera i nie odczuwa wyższości. Dlatego łatwo i z pokorą przyjmuje lekcję, której mimochodem udziela jej Raymond, prowadząc do swojej ulubionej knajpy, gdzie ona z kolei będzie “jedyną” – jedyną białą wśród grona niechętnych kolorowych.
Mąż Cathy nie dorównuje jej w szczerości i odwadze. Podejmuje terapię, ale czy rzeczywiście z troski o rodzinę, czy może bardziej w obawie przed opinią, ruiną reputacji? Taka refleksja towarzyszy scenie, gdy Frank robi żonie awanturę o spacer w towarzystwie czarnego – zarzuca jej, że niszczy to, na co on pracował długie lata. Znamienne, że Cathy nie posługuje się argumentem, który przecież sam się ciśnie na usta! Tym samym daje dowód prawdziwej miłości i prawdziwego szacunku. Podobnie uczyni, gdy mąż wyzna jej, że się zakochał. Nie zada mu pytania, czy chodzi o kobietę, czy mężczyznę. Do końca jest lojalna, nie wobec reguł i prawideł swojego zamkniętego, rozplotkowanego światka – ale wobec mężczyzny, którego pokochała.
Godna uwagi jest także drugoplanowa rola przyjaciółki Cathy, Eleanor, grana przez Patricię Clarkson. Pozornie otwarta i swobodna, żyje w większym lęku i obawie przed opinią niż pani Whitaker. Potrafi się pogodzić i współczuć z dramatem zamkniętym w czterech ścianach, lecz zabraknie jej wyrozumienia dla tego, co świat mógłby potępić. Wbrew własnym deklaracjom wiecznej przyjaźni odwróci się od Cathy, gdy ta nie uszanuje reguł gry.
Zdjęcia i kostiumy w filmie są mistrzowsko dopracowane kolorystycznie. W każdej scenie barwy są idealnie rozłożone. Akcja filmu dzieje się w większości jesienią – i takie też odcienie dominują – rudości, zielenie, czerwienie, oranże, brązy. Prawdziwa uczta dla oka. Projektantka kostiumów, Sandy Powell, laureatka Oskara za “Zakochanego Szekspira“, pracowała też na planie “Gangów Nowego Jorku” , “Orlando”, “Wywiadu z wampirem” i “Rob Roya” udowadnia, że ma prawdziwy talent. Ubierając swoje bohaterki bezbłędnie oddała akcenty ich osobowości, podkreślając za każdym razem to, co najbardziej istotne – zwróćmy uwagę na scenę podczas przyjęcia, jedyną praktycznie, gdzie uroda i atrakcyjność Cathy zostały mocniej podkreślone.
Jednak, pomimo tych wszystkich zalet, czegoś “Far from heaven” brakuje. Być może istota błędu tkwi w tym, że zamierzeniem twórców było nadanie filmowi rysu uniwersalizmu. Chociaż akcja dzieje się w latach pięćdziesiątych, czy tak naprawdę wiele się zmieniło? Czy rzeczywiście postęp, upływ lat wytępił z naszego życia zaściankowość, nietolerancję, czy rozwinął się szacunek dla odmienności? I właśnie to przesłanie, to drugie dno pozostaje dziwnie martwe, płaskie. Czy dlatego, że bohaterowie są tak głęboko wpisani w lata pięćdziesiąte, że istniejące w nich rysy ponadczasowe schodzą na dalszy, mniej wyrazisty plan? Czy dlatego, że zachwyt nad techniczną doskonałością filmu przyćmiewa refleksję nad poruszonym problemem, tak że ten problem wydaje się tylko odwzorowaniem melodramatycznych fabuł, nie zaś kwestią podjętą świadomie, z punktu widzenia współczesnego człowieka, w określonym celu?
Nie jestem do końca pewna, w czym tkwi błąd, który nie pozwolił “Daleko od nieba” stać się arcydziełem. Nawet rola Julianne Moore, absolutnie znakomita przecież, nie przemawia tak bardzo do serca, jak rola stworzona przez tę samą aktorkę w “Godzinach” . Dlatego wolę patrzeć na “Far from heaven” jak na powrót do korzeni melodramatu, na solidny kawałek perfekcyjnego pod względem technicznym kina; jak na hołd dla dawnej tradycji filmowania i grania – wtedy zasługuje na najwyższe pochwały. Bezwzględnie należy ten film zobaczyć.
Tekst z archiwum film.org.pl.