CZŁOWIEK, KTÓRY SPADŁ NA ZIEMIĘ. Arcydzieło kina science fiction
Człowiek, który spadł na Ziemię – ekranizacja powieści Waltera Tevisa z ikoniczną rolą Davida Bowiego – to film pełen halucynacyjnych, surrealistycznych obrazów, które zapadają głęboko w pamięć w równym stopniu, co wstrząsająca fabuła o wzlocie i upadku gwiezdnego przybysza.
Thomas Jerome Newton już na pierwszy rzut oka wygląda jak ktoś nie z tego świata: wychudzona sylwetka, blada cera, pomarańczowe włosy, przenikliwe spojrzenie różnokolorowych oczu. Podaje się za Anglika, ale w rzeczywistości jest humanoidalnym kosmitą, który przybywa na Ziemię, aby ocalić swą rodzinną planetę przed katastrofalną suszą. Wykorzystując zaawansowaną pozaziemską technologię do stworzenia przełomowych wynalazków, Newton staje na czele korporacji World Enterprises, która zapewnia mu gigantyczną fortunę. Prawdziwym celem przybysza jest konstrukcja pojazdu kosmicznego i powrót na ojczystą planetę wraz z zapasami wody. Newton wpada jednak w pułapki ziemskiego stylu życia: wdaje się w skomplikowany romans z poczciwą Mary Lou oraz uzależnia się od alkoholu i telewizji. Tymczasem jeden z bliskich współpracowników Newtona, doktor Nathan Bryce, zaczyna podejrzewać, że jego pracodawca nie jest tym, za kogo uchodzi. Tajemniczą postacią zaczynają interesować się też agenci rządowi i przedstawiciele konkurencyjnych przedsiębiorstw. W końcu Newton pada ofiarą zdrady.
Człowiek, który spadł na Ziemię był trzecią samodzielną fabułą Nicolasa Roega, który zaczynał karierę jako operator, by później wyreżyserować Przedstawienie (1970, do spółki z Donaldem Cammellem), Walkabout (1971) i Nie oglądaj się teraz (1973). Za kanwę skryptu Paula Mayersberga posłużyła fantastycznonaukowa powieść Waltera Tevisa z 1963 roku – i choć Roeg zdecydował się na formalne eksperymenty (kreatywny montaż, surrealistyczne sekwencje, zaburzona chronologia itd.), to jednak dochował wierności tradycyjnej prozie pisarza. Strzałem w dziesiątkę okazało się obsadzenie w głównej roli Davida Bowiego – jego powściągliwy sposób bycia i androgeniczna powierzchowność doskonale pasowały do postaci delikatnego przybysza z innej planety. Wstrząsająca kreacja dowiodła, że Bowie był równie zdolnym aktorem, co piosenkarzem (początkowo Roeg zamierzał zaangażować Petera O’Toole’a lub Michaela Crichtona; o wyborze Bowiego przesądził jego udział w dokumencie Cracked Actor Alana Yentoba). Równie znakomite są pozostałe role: Mary Lou w interpretacji Candy Clark i doktor Bryce sportretowany przez Ripa Torna.
Jest to bez wątpienia jeden z najwspanialszych, najbardziej oryginalnych i poruszających filmów science fiction w historii gatunku, który rzadko wychodzi poza tandetną rupieciarnię gumowych potworów i laserowych mieczy. Tak jak Stanisław Lem i każdy wielki artysta, Walter Tevis – a za nim Nicolas Roeg – wykorzystywał fantastykę naukową jako nadbudowę dla zupełnie niefantastycznych problemów. Człowiek, który spadł na Ziemię to jakby science fiction à rebours: obserwowani z perspektywy Newtona – nadwrażliwej istoty o ponadprzeciętnym intelekcie – to my, ludzie, jesteśmy dziwakami. Dziwna jest nasza samotna planeta i nasza kultura konsumeryzmu, dziwne są nasze obyczaje i zachowania względem siebie. Na tę perspektywę gładko nakłada się punkt widzenia samego Roega – brytyjskiego reżysera, który przedstawił amerykańską kulturę z pozycji outsidera (podobnie jak Michelangelo Antonioni w Zabriskie Point, Werner Herzog w Stroszku oraz Wim Wenders w Amerykańskim przyjacielu i Paris, Texas). To pozbawione złudzeń spojrzenie na kraj przesiąknięty alkoholem, seksem, telewizją, chciwością i rywalizacją.
Siła zarówno książki Tevisa, jak i filmu Roega polega m.in. na mnogości możliwych interpretacji. Pisarz przyznawał otwarcie, że jego książka to „zawoalowana autobiografia”: „Jestem niepijącym alkoholikiem. Moja powieść Człowiek, który spadł na Ziemię jest o popadaniu w alkoholizm”. Z jednej strony wiwisekcja uzależnienia, z drugiej zaś – metafora losu artysty pośród barbarzyńców, studium egzystencjalnej samotności, antykorporacyjna diatryba, proekologiczny manifest (wątek suszy trawiącej planetę Newtona) czy wreszcie chrześcijańska przypowieść o grzechu i upadku. To nie przypadek, że w jednej ze scen doktor Bryce podziwia obraz Pejzaż z upadkiem Ikara Pietera Bruegla. Ani że Thomas Jerome Newton dzieli personalia z Izaakiem Newtonem – brytyjskim fizykiem, który sformułował prawo powszechnego ciążenia. Ciekawe, że twórcy niejako przewidzieli także postać bajecznie bogatego przedsiębiorcy-celebryty, który po osiągnięciu wielkiego sukcesu na międzynarodowych rynkach zostaje jednym z liderów nowego wyścigu kosmicznego. Skojarzenia z Elonem Muskiem i Richardem Bransonem nasuwają się same.
David Bowie konstatował, że Człowiek, który spadł na Ziemię to subtelna, bardzo smutna historia miłosna. Film musiał być mu bliski: kadry z produkcji Roega pojawiły się na okładkach dwóch płyt Bowiego: Station To Station (1976) i Low (1977), a on sam kilka dekad później napisał off-broadwayowski musical Lazarus (2015), w którym ukazał dalsze losy Newtona. Z kolei powieść Tevisa doczekała się drugiej ekranizacji – w 1987 roku powstał fatalny pod każdym względem telefilm Bobby’ego Rotha. W 2022 roku Showtime wyprodukował serial będący luźną kontynuacją filmu Roega. Człowiek, który spadł na Ziemię rezonuje również w tytułowej postaci z Gwiezdnego przybysza Johna Carpentera, Davidzie z Prometeusza Ridleya Scotta i Kobiecie z Pod skórą Jonathana Glazera, w filmach Christophera Nolana, Danny’ego Boyle’a i Panosa Cosmatosa i w powieści Valis Philipa K. Dicka. A także w naszym codziennym życiu: oglądający kilkanaście programów na raz Newton to my otoczeni laptopami, smartfonami, telewizorami i telebimami, łapczywie konsumujący wszystko w zasięgu wzroku aż do psychofizycznego przebodźcowania.