Agenci
Komedie sensacyjne są obecnie tak niepopularne, że gdy pojawia się jeden względnie udany tytuł, jest on od razu wielbiony przez fanów i odbierany jako najlepszy film tego gatunku ostatnich lat. „Agentom” daleko do tego miana, ale jak głosi przysłowie „na bezrybiu i rak ryba”, więc obok pierwszego „REDa” oraz „21 Jump Street” może to rzeczywiście być jedno z lepszych dokonań kilku ostatnich sezonów. W przeciwieństwie do tamtych filmów, w „2 Guns” (oryginalny tytuł) sensacja przeważa nad komedią, a tonacja, pomimo komiksowego pierwowzoru, jest całkiem serio.
Bobby Trench i Michael „Stig” Stigman to duet kryminalistów, parających się przede wszystkim kradzieżą. Pierwszy może wszystko załatwić (ksywka „Znam gościa” jest wymowna), drugi jest nieoceniony jako wyborowy strzelec. Szybko jednak okazuje się, że Trench jest w rzeczywistości agentem biura antynarkotykowego, który chce dopaść meksykańskiego barona narkotykowego Papiego Greco. Gdy zatem Stig proponuje wspólnikowi napad na bank i ograbienie Greco z trzech milionów dolarów, Bobby zgadza się wiedząc, że tym samym może złapać główny cel, a i zgarnąć przy okazji swojego partnera. Cały plan się sypie, gdy w banku znajdują nie trzy, a czterdzieści trzy miliony, zaś Stigman ujawnia się jako tajniak z Marynarki. Wkrótce obaj mają na karku wszystkich zainteresowanych zrabowanymi pieniędzmi.
„Agenci” w reżyserii Baltasara Kormákura na pierwszy rzut oka przypominają „Zabójczą broń”, która swój sukces zawdzięcza zarówno dynamicznej akcji, jak i dwójce bohaterów, kompletnie nie pasujących do siebie, lecz zaskakująco skutecznych we wspólnych działaniach. Jednak to wrażenie rozmywa się, bo Trench i Stig, poza faktem, że jeden jest biały, a drugi czarny, nie są równie kontrastowi jak duet Riggs-Murtaugh. W filmie reżysera „Kontrabandy” nie chodzi o próbę znalezienia wspólnego języka i śledztwo, które ma w tym pomóc, bo tytułowi agenci lubią się od początku, pomimo tego, że obaj ukrywają przed partnerem swą prawdziwą tożsamość. I chyba to świadczy i o sile, i o słabości tego filmu – brak tu bohaterów z krwi i kości, bo niemal wszyscy chowają się pod pseudonimami, literkami agencji, dla której pracują (DEA, CIA) bądź robią to po prostu dla pieniędzy. Nikomu nie można ufać, nawet zwierzchnikom, bo albo rzucą cię lwom na pożarcie, albo umyją od wszystkiego ręce. Nic więc dziwnego, że Trench i Stig idą w stronę błazenady i luzackiej postawy, które u pierwszego znajdują odzwierciedlenie w złotych nakładkach na zęby i tanich kapeluszach, zaś u drugiego w ciągłym puszczaniu oka do kelnerek i licznych żartach.
Tak skonstruowani bohaterowie i fabuła, w której chodzi tylko o to, aby oszukać drugą stronę (jak również trzecią, czwartą i piątą), przywodzą na myśl raczej poczciwe filmy akcji klasy B i C z lat 90. niż klasyka z Melem Gibsonem. Bliżej „Agentom” do „Ostrego pokera w Małym Tokio” oraz filmów z Thomasem Ianem Griffithem (ktoś go jeszcze pamięta?), choć pod względem realizacji jest to produkcja daleko je przewyższająca.
Komedia sensacyjna Kormákura to starannie przyrządzony koktajl strzelanin i wybuchów z nieodłącznymi żartami, w których brylują Trench i Stigman. Grający ich Denzel Washington i Mark Wahlberg dobrze się czują w swoim towarzystwie i sukces „Agentów” jest przede wszystkim ich zasługą. Zwłaszcza ten drugi zaskakuje wciąż młodzieńczym czarem, zaś Washington szpanuje swym imagem w rozsądnych proporcjach. Znanych twarzy jest więcej, od Pauli Patton i Jamesa Marsdena poczynając, a kończąc na starych wyjadaczach – Billu Paxtonie, Edwardzie Jamesie Olmosie i Fredzie Wardzie. Zwłaszcza Paxton jest tu mocno charakterystyczny jako właściciel skradzionej kasy, z mocno nikczemnym wyrazem twarzy i teksańskim wyglądem, choć aktorsko najlepsze wrażenie sprawia dawno nie widziany Ward. Wszyscy (może z wyjątkiem Patton) są jednowymiarowi, choć w tego typu kinie jest to raczej zwyczaj.
Najlepiej na „Agentach” bawić się będą ci, którzy na VHS-owych filmach sensacyjnych zjedli zęby, i po dziś dzień wierzą w wyższość Beretty nad inteligencją Bourne’a. Dzieło Kormákura sprowadza się ostatecznie właśnie do tego, jak i do mądrości typu „możesz liczyć tylko na siebie i swojego partnera”. W filmie, w którym roi się od zdrad oraz fałszywych tożsamości, prawdziwa męska przyjaźń jest czymś rodem z bajki. Ale takiej pełnej przemocy i czarnego humoru, w której jeden z bohaterów odstrzeliwuje głowy zakopanym w ziemi kurom po to, aby oszczędzić im nerwów. Ci, których taki obrazek bawi, mogą śmiało iść do kina.
https://www.youtube.com/watch?v=fJi5vlV-2P8