Czarny koń
Pierwszy film Todda Solondza nosi tytuł „Strach, lęk, depresja”. Trzy słowa użyte w tytule produkcji z roku 1989 wprost idealnie opisują całą późniejszą twórczość amerykańskiego reżysera. Od przeszło dwudziestu lat Solondz opowiada widzom tę samą historię. Opowieść o Stanach Zjednoczonych, które obudziły się z pięknego amerykańskiego snu i, przytłoczone szarością dnia codziennego, upadły na kolana. Jego bohaterowie to zwyrodnialcy, jednostki nieumiejące odnaleźć się w społeczeństwie, dziwacy i ludzie cierpiący na chroniczną depresję. Mimo wszystko, w świecie Solondza jest miejsce na humor. Reżyser patrzy na tragedię Ameryki i Amerykanów z perspektywy loży szyderców. Właśnie dlatego jego filmy to opowieści pełne sarkazmu i emocjonalnego sadyzmu, tragedie wyolbrzymione tak bardzo, że momentami zaczynają śmieszyć. Ten uśmiech zdradza zresztą motywację reżysera, który mimo wszystko lubi i rozumie swoje postacie, zdaje się im szczerze współczuć.
„Czarny koń” idealnie wpisuje się w sferę zainteresowań Solondza. Główny bohater, Abe, jest otyłym i łysiejącym trzydziestolatkiem, który udaje, że pracuje w firmie ojca i mieszka z rodzicami (w ich role wcielają się Christopher Walken i Mia Farrow). Wolne chwile poświęca na kolekcjonowanie komiksowych figurek i gadżetów związanych z popkulturą. W jego życiu brak partnerki, przyjaciół i perspektyw na lepsze jutro. W trakcie przyjęcia weselnego Abe wpada jednak na Mirandę, która wiedzie podobny tryb życia. Po jednym spotkaniu mężczyzna postanawia się oświadczyć. Światełko w tunelu, jak to u Amerykaina, okazuje się być jedynie błyskiem fatamorgany.
Najnowszy film Solondza zdecydowanie odstaje od jego poprzednich obrazów. Historia Abe’a właściwie nie jest dramatem, a czarną jak smoła komedią, a może nawet parodią filmów kumpelskich. Ekscentryczny nieudacznik, który zachowuje się jak kilkunastoletni chłopak, wyrastająca spod ziemi dziewczyna, pomieszkiwanie u rodziców – w głowie od razu pojawiają się tacy ludzie jak Seth Rogen, Jonah Hill, Judd Apatow. Solondz bierze na warsztat pełen optymizmu schemat i, jak ma w zwyczaju, pokazuje go widzowi od zupełnie innej strony, odziera ze wszystkich radosnych elementów. Jego główny bohater jest nieudacznikiem od początku, aż po sam koniec. Nie ma wielkiej przemiany, nie ma klasycznego „od zera do bohatera” i nie jest to żadne zdradzanie elementów fabuły. Taki po prostu jest Todd Solondz.
Przemieszczenie się w rejony „bardziej komediowe” nie działa na korzyść amerykańskiego reżysera. „Czarny koń” szybko staje się niezwykle przewidywalny i przestaje angażować widza. Siłą poprzednich filmów Solondza były niezwykle skrupulatnie skonstruowane relacje międzyludzkie. Zagubieni bohaterowie krzątali się w nich tak, jak owady złapane w niewidzialną pajęczynę. Widz czerpał przyjemność z tego, że może spoglądać na tę pułapkę z perspektywy, która umożliwia mu ogarnięcie całości, zrozumienie jej działania. W historii Abe’a relacje i postacie są do bólu schematyczne. Nadopiekuńcza matka, zmęczony zachowaniem syna ojciec, który nie ma serca wyrzucić go na bruk, leniwy Abe winiący za swoje porażki wszystkich, prócz siebie samego, pogrążona w depresji Miranda itd. Brak tu miejsca na niedopowiedzenia, pęknięcia i nieoczywistości będące motorem napędowym poprzednich produkcji Solondza. Bez tego wszystkiego „Czarny koń” staje się dość nużącą zabawą w umęczanie bohaterów.
Najnowszy film Todda Solondza stanowi zdecydowanie najsłabszy punkt jego filmografii. Ginie w nim twórca, który chce zrozumieć i pokrzepić swoich bohaterów. Pozostaje facet, który patrzy z góry, sprzedaje kolejne kuksańce i zanosi się ponurym śmiechem zawsze wtedy, gdy ktoś upada na ziemię.