STRACONY WEEKEND
Niektórzy znają to z autopsji. Bezustanne sięganie jedną ręką, przechylanie do gardła i odstawianie do pionu, by czym prędzej można było znów napełnić zbiornik paliwa, zmywając wspomnienie o szybkim, zbyt szybkim! sięgnięciu dna. Na urodzinach, imieninach, weselu i chrzcinach. Za becikowe, na rozchodniaka i na drugą nóżkę. Chlup, chlup, chlup – oby tylko nie wylać! I mimo iż w gębie już piecze, to nadal suszy. W żołądku się odbija, a w głowie kołacze coraz bardziej. Pomieszczenie wydaje się nie tyle mniej przyjazne, ile zwyczajnie węższe, a najprostsze czynności nagle urastają do rangi niemożliwego wyczynu cyrkowego. I często kończą się tyleż porażką, co nieoczekiwanym sukcesem wprawiającym w osłupienie osoby postronne. No bo jak można, widząc podwójnie, zrobić coś tak skomplikowanego, jednocześnie nie robiąc sobie (albo innym) krzywdy? I zarazem myśląc o jeszcze jednym drinku, kieliszku, browarze – już ostatnim, obiecuję. No… przynajmniej do następnego. Albo do fatalnego zgonu, którego żniwa będą zbierane następnego dnia, już po przebudzeniu i usłyszeniu, że oto przegapiliśmy najlepszą część imprezy. Jakiej imprezy? No właśnie…
Alkoholizm – najczęściej kojarzony z zabawnym obrazkiem lumpa spod sąsiedniego bloku, który w samo południe potyka się o własne nogi, ku przestrodze (i uciesze) innych przechodniów. Uzależnionym od procentów z reguły jednak do śmiechu nie jest (no, może pomiędzy szóstą i siódmą kolejką, gdy salwy zwyczajnie powstrzymać nie można), a oni sami mogą mieć różne oblicza, niekoniecznie wzbudzające jednoznacznie negatywne skojarzenia, jak śmierdzący, nieprzytomny pasażer w ostatnim rzędzie autobusu miejskiego. Policjant, polityk, proboszcz, proekologicznie nastawiona prostytutka – bez znaczenia. Alkohol dla każdego może z okazjonalnego przyjaciela i wybawcy obrócić się w śmiertelnego wroga, a trzeźwa codzienność szybko okazać się nie do zniesienia.
Co niezbyt ciekawe, jedną z najbardziej podatnych na trunki wyskokowe grup społecznych jest ta potencjalnie najcichsza, czyli tak zwani ludzie pióra (jak i w ogóle artyści) – pisarze, poeci, scenarzyści czy dziennikarze często łapią się na tym, że nie tylko na kartce, ale i w butelce mają pusto. Znowu. Charles Bukowski owinął alkoholowymi oparami całą swoją twórczość. Ernest Hemingway w wolnych chwilach, poza strzelaniem do zwierząt, lubił pić na umór. Podobnie jak James Joyce, z którym wspólnie urządzali pijackie eskapady. Francisa Scotta Fitzgeralda alkohol dosłownie wpędził do grobu (zmarł, mając zaledwie czterdzieści cztery lata), tak jak i jego żonę, Zeldę, która najpierw jednak postradała rozum od powracającej nietrzeźwości. Pił William Faulkner, pili też Jack London, Raymond Chandler, Tennessee Williams i Edgar Allen Poe. Kieliszek był jednym z podstawowych narzędzi pracy Trumana Capote, Arthura Rimbauda czy Dorothy Parker. No i naszego Rafała Wojaczka (o żyjących autorach rodzimych bestsellerów nie wspominając, ale ciii!). Również dla Dona Birnama – bohatera filmu Billy’ego Wildera – ognista woda jest jedyną szansą przetrwania w nieprzyjaznym, pełnym udręk świecie. Jak to bowiem stwierdził wyjątek od reguły, William Wharton:
„Ludzie uzależnieni nie szanują się, chcieliby uciec od samych siebie. To rodzaj psychicznego samobójstwa.”
Ucieka zatem Don, choć już od dziesięciu dni nie umoczył ust, solidnie pilnowany przez swojego brata i (z jakichś powodów zakochaną w nim po uszy) dziewczynę, którzy chcąc utrzymać dobrą passę, pragną wyciągnąć go na weekend na wieś, z dala od pokus. Don nie jest jednak w ciemię bity i wie, że za miastem tyle czasu nie pociągnie, więc odpowiednio wcześniej stosownie się przygotowuje. Ale przypadkiem jego plan zostaje przejrzany, a on sam pozbawiony złudzeń. Do momentu, gdy los podsunie mu w ręce kilka nadprogramowych dolarów, za które będzie mógł zejść do ulubionego baru i walnąć setkę. Ale tylko jedną, żeby nie było podejrzeń…
Tu właściwie można uciąć, bo wiadomo, jak potoczy się dalszy bieg wydarzeń. Ale film Wildera bynajmniej nie jest tak samo pusty i łatwy do przejrzenia, jak „narzędzie zbrodni” jego protagonisty – wręcz przeciwnie, kryje w sobie kilka niespodzianek i niebanalnych pomysłów, wśród których nawet te pozornie najbardziej abstrakcyjne mają uwarunkowanie w rzeczywistości. Bywalcy izb wytrzeźwień i subskrybenci detoksu przypuszczalnie nie będą pod większym wrażeniem przytaczanych przez filmowców procentowych upojeń (zwłaszcza, że gdzieniegdzie strona formalna trąci już myszką – i to dosłownie!) oraz swoistego szaleństwa, które powoli przejmuje kontrolę nad bohaterem. Lecz zgodność z prawdą muszą oddać im nawet najtwardsi zawodnicy Irish pubów. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro wszystko to, co widzimy na ekranie, wyszło pierwotnie w postaci literek, w pocie czoła złożonych w formę powieści przez Charlesa Jacksona – innego geniusza słowa pisanego, syna marnotrawnego z dysfunkcyjnej rodziny i człowieka, który ostatecznie zakończył swoją walkę, pociągając za spust.
Dzięki Bogu u Wildera nie dochodzi do podobnych czynów. Reżyser nie odbiera swojemu dziecku nadziei, choć nie ma również i złudzeń względem jego stanu, więc Don naprawdę bliski jest samobója. Wystarczy zresztą spojrzeć na zmęczoną twarz genialnie wcielającego się w Birnama (i słusznie nagrodzonego za swoje dokonanie Oscarem) Raya Millanda, by dostrzec w nim człowieka może nie tyle przegranego, ile balansującego na wysokiej i stromej krawędzi, z której – jeśli pozostawiony sam sobie – z pewnością wkrótce spadnie, do cna łamiąc podczas upadku swój kręgosłup moralny. A w dodatku i przy próbie kontrolowanego zejścia może się zwyczajnie spierdolić i cały wysiłek pójdzie na dno razem z nim.
Jak by nie było, żeby wydostać się z jednego piekła, musi przejść przez inne.
Don nie jest przy tym typową ofiarą losu, którą dana sytuacja przytłacza do cna. Co to, to nie – on stara się, walczy o swoje, a nawet improwizuje po to, by cel osiągnąć. W końcu robi to nie tylko, aby poczuć się lepiej, ale też – co sam podkreśla – poczuć się bardziej utalentowanym. Alkohol jest zatem dla niego swego rodzaju narzędziem pracy, motorem napędowym mózgu, benzyną dla pomysłów. Oczywiście Birnamowi zdolności nie brakuje, co udowadnia chociażby w swoich złodziejskich – ale bynajmniej nie niecnych! – czynach. Pech chce, że stoi jedynie po ciemnej stronie mocy, zwodniczo piętnując swoje słabości, jakby wierząc, że za dotknięciem złocistego trunku znikną i już nie wrócą. Don jest jednocześnie upadłym herosem i genialnym w swoim fachu złoczyńcą – połączenie, które nawet w ruchomych obrazach nie zdarza się często.
Co ciekawe, w swoje siły nie wierzyli również ani Wilder, ani też sam Milland. Aktor uważał, że nie pasuje do roli (jak się okazało, błędnie), a reżyser bez ogródek przyznawał, że to postać, a nie wykonanie przyniosło artyście Złotego Rycerza. Obaj z pewnością przestraszyli się nieco słabego przyjęcia filmu po pierwszych pokazach – również niepotrzebnie, bo summa summarum był to spory hit, który wielokrotnie zwrócił zainwestowany w produkcję milion dolarów z ćwiartką. Widownia polubiła Birnama i jego szczerość w podejściu do sprawy, łatwo mogła mu także współczuć. Nawet, a może zwłaszcza wtedy, kiedy szukał pociechy u równie intrygujących, także fantastycznie zagranych bohaterów drugiego planu – też, jak Don, stałych bywalców podobnych kręgów i odciśniętych na ladzie nieszczęść; rzecz jasna z archetypem stoickiego barmana na czele (Howard Da Silva) i obowiązkową damulką wartą grzechu (ponętna Doris Dowling, która sama sobie przynosi nieszczęście). Nie można zapomnieć jeszcze o ostatniej nadziei wszystkich umęczonych – Bimie (Frank Faylen), czyli pracowniku szpitala, który usiłując naprostować swoich gości, wprowadza do historii nieco mistycznego czynnika, oczywiście zakrapianego wyjątkowo gorzką i bolesną ironią.
A wszyscy oni oraz towarzyszące im, niekiedy coraz bardziej dziwaczne wydarzenia mieszają się ze sobą w onirycznej atmosferze, która ani Donowi, ani widzowi nie daje bezpiecznych odpowiedzi – a już tym bardziej szans na jednoznacznie pozytywne zakończenie. Happy end oczywiście następuje, lecz nie możemy być przekonani, że wydarzył się naprawdę. Równie dobrze może być on częścią delirium bohatera albo kolejnym rozdziałem jego książki, którą w końcu udało mu się zacząć pisać. I kto wie, czy również nie skończyć. To, w jakim stanie tego dokonał, pozostaje już sprawą drugorzędną. Liczy się sam fakt, bowiem oznacza on, że silniejsze ego Dona zwyciężyło nad jego słabszym „ja”. Ale czy na pewno? W przeciwieństwie do Jacksona, który wszystko opisał w najdrobniejszych szczegółach, Wilder nie sili się na podobne wyjaśnienia. I pewnie dlatego jego kino tak bardzo satysfakcjonuje.
Do wspomnianych nagród Amerykańskiej Akademii Stracony weekend był nominowany w aż siedmiu kategoriach, co jak na tego typu temat można było uznać za specyficzny przełom w owych czasach.
Owszem, nie był to pierwszy taki film, bo już chociażby w Narodzinach gwiazdy sięgano po flaszkę. Jednak dopiero Wilder wprowadził pijaństwo na hollywoodzkie salony, ukazując je w pełnej glorii zdeprawowania i zaprawiając dialogami, które na stałe weszły do języka potocznego (to właśnie tutaj swoją genezę ma, banalne w swej genialności, „Thanks, but no thanks”). Jego dzieło statuetek zebrało ostatecznie cztery – prócz Millanda tryumfowali scenarzysta, Charles Brackett, oraz dwukrotnie sam Wilder, który był nie tylko reżyserem, ale i współautorem scenariusza. Ostatnia nagroda powędrowała za najlepszy film, który wygrał tym samym m.in. z Urzeczoną Alfreda Hitchcocka i Mildred Pierce Michaela Curtiza. O ile nie można odmówić im klasy, to właśnie Stracony weekend przeszedł do historii kina – nawet jeśli po ponad siedemdziesięciu latach od premiery zatarł się trochę w świadomości kinomanów, powoli ustępując miejsca innym, świeższym i bardziej odważnym w ukazywaniu uzależnienia od procentów tytułom, jak choćby Cały ten zgiełk, komediowy Zły Mikołaj, niedawny Lot Zemeckisa czy polskie Pod mocnym aniołem.
Pod wieloma względami produkcja Wildera nadal pozostaje przy tym tą najbardziej przekonującą i jednocześnie tak bardzo przerażającą – być może dlatego, że za pomocą prostych środków mówi właściwie wszystko, co można powiedzieć o alkoholu w organizmie i jego skutkach u homo sapiens (z czym otwarcie zgodził się koncern Seagram, który pogratulował twórcom w oficjalnym ogłoszeniu, będącym częścią akcji przeciwko nietrzeźwości). Bynajmniej nie wyczerpuje tematu alkoholizmu i – nie oszukujmy się – nie stanowi nań odtrutki, nie pomaga życiowo przetrzeźwieć. Niemniej jest niejako filmem-wyrocznią w tych sprawach – diablo przekonującym, pełnym charakteru, dramatyzmu i suspensu, które śmiało wpisują go także w ramy hołubionego w danej dekadzie kina noir. Nie jest to być może najczystszy i najbardziej rzeczowy reprezentant danego gatunku, ale bez dwóch zdań jeden z najczarniejszych…
korekta: Korenelia Farynowska