LECĄ ŻURAWIE
Od kina zza wschodniej granicy mamy cały cykl. Czasem warto wyjść jednak poza Mateczkę Rosję i dostrzec jej dorobek z perspektywy międzynarodowej. Letyat zhuravli nadaje się do tego idealnie, gdyż film Michaiła Kałatozowa na podstawie sztuki oraz scenariusza Wiktora Rozowa to przypuszczalnie jeden z najbardziej znanych poza ZSRR tytułów – i zarazem najbardziej wpływowych. Dość napisać, że to jedyna produkcja z tego terytorium mogąca poszczycić się zdobyciem Złotej Palmy w Cannes. Otrzymałaby też przypuszczalnie ocenę maksymalną i serduszko na Filmwebie od Francisa Forda Coppoli i Martina Scorsese, gdyby ci mistrzowie się tam udzielali. Nie tylko zresztą na ich listach ulubionych znajdziemy ten poruszający fresk antywojenny.
Aczkolwiek takie szufladkowanie dzieła Kałatozowa jest odrobinę niesprawiedliwe. Reżyser wykorzystuje bowiem piekło wojny do opowiedzenia o czymś tak trywialnym i oczywistym (ale czy na pewno?), jak miłość. A miłość, jak zostaje to stwierdzone w filmie, jest po to, by zawracać sobie wzajemnie w głowach. Zawraca w niej więc Borysowi (Aleksiej Batałow) Weroni… przepraszam, Wiewiórka (śliczna Tatjana Samojłowa, ochrzczona tamtejszą Audrey Hepburn), a on zawraca jej. W dziewczynie buja się też przyrodni brat Borysa, Marek (Aleksandr Szworin), choć jest to już bardziej samolubne i zawistne uczucie, bez szans. Wtedy wybucha jednak wojna i Borys zostaje powołany – na ochotnika, bo to durak, spaczony dodatkowo zarówno naiwnym romantyzmem, jak i ogłupiającą propagandą. Dla Wiewióreczki to początek końca utraty niewinności…
O ludziach to zatem film, nie o konflikcie, traktowanym tu zresztą zdawkowo, ukazywanym sporadycznie i skromnie – bez rozbuchanych scen batalistycznych i/lub wbijających się w pamięć wizualnych atrakcji podszytych heroicznymi czynami i patosem.
Na froncie reżyser także skupia się zresztą na zwykłych towarzyszach, a nie bohaterach; zmęczonych jednostkach, a nie sprawie, o jakiej walczą. Dość napisać, że największą bolączką dogorywających na szpitalnych łóżkach kombatantów nie są traumy lub rany wyniesione z pola walki, ale złamane serca, łzy wylane nad przychodzącymi z domów listach. Już to wyróżnia (arcy)dzieło Kałatozowa wśród innych tamtego okresu – postawienie na charakterystyczne twarze z tłumu, zerwanie z dotychczasowym etosem siły narodu kosztem bezustannie wyszydzanego przez komunistyczne władze indywidualizmu, ze wszystkimi jego przywarami, błędami, słabościami.
To właśnie dlatego jego film okazał się sukcesem komercyjno-artystycznym (m.in. jeszcze dwie nominacje do nagrody BAFTA), dając podwaliny pod swoistą nową falę rosyjską. Z tego też powodu najbardziej emocjonującymi scenami nie są te, w których dochodzi do jakichkolwiek rozpraw o kondycji narodu i zbiorowe momenty zagrożenia, ale te dotykające konkretne postaci i ich małe tragedie. Pisząc kolokwialnie, cała ta wojna nas gówno obchodzi – bardziej liczy się to, czy młodzi kochankowie będą w stanie dojrzeć się jeszcze w trakcie wymarszu, spojrzeć sobie w oczy po raz ostatni.
Kamera z reguły przebywa zatem blisko ludzi, nawet w licznych scenach grupowych cierpliwie wyławiając z ogółu kolejne oblicza, stawiając na maksymalne ich zbliżenia. Co nie powinno dziwić, najczęściej przyklejona jest do Weroniki, za którą podąża w długich ujęciach, tak jak ona wijąc się pośród (wtedy już nieważnych) mas lub przedzierając się przez architektoniczne przeszkody miasta. I wyrażając za nią wszelakie emocje. Niemalże debiutująca tu Samojłowa zalicza bowiem bardzo stonowany, wyciszony występ (również nagrodzony w Cannes). Gra właściwie jedną miną, nie pozwalając sobie na ekspresyjne wybuchy. Doskonale uzupełnia się to z technicznymi szaleństwami (m.in. nowatorskie ujęcia z ręki), celowo przedramatyzowaną muzyką pochodzącego z Warszawy Moiseya Vaynberga i pięknymi jak nasza bohaterka zdjęciami Siergieja Urusewskiego.
Formalnie Lecą żurawie to w ogóle jeden z najpiękniejszych filmów w historii, do którego jak ulał pasuje fraza „ruchomy obraz”.
Nowoczesna w owej chwili (1957 rok), a i po latach robiąca spore wrażenie forma narracji, niezwykła gra światłocieniem i zabawa kontrastami czynią z filmu audiowizualny poemat, od którego nie idzie oderwać oczu. A często przedobrzone lub niewystarczające i teoretycznie lekko kiczowate zabiegi w starciu ze smutną, doświadczoną przez los Weroniką i jej wypełniającym ekran szklistym spojrzeniem czynią prawdziwe cuda, wprawiają w prawdziwy zachwyt, buzują od emocji i do samego końca trzymają widza na krawędzi fotela.
Także sposób, w jaki poprowadzona jest cała historia, niezbyt w sumie skomplikowana, na dobrą sprawę miałka, powszednia i pozbawiona fabularnych wolt, a mimo to bezustannie ściskająca za gardło, zasługuje na poklask. Kałatozow czerpie tutaj z najlepszych wzorców amerykańskich, za pomocą pozornie nieznaczących detali i bezbłędnego drugiego planu (znakomity Wasilij Mierkuriew jako głos rozsądku starszego pokolenia, Fiodor Iwanowicz) wielokrotnie sprawiając, że tę prostą opowieść o miłości śledzi się niczym najlepszy thriller albo wręcz czarny kryminał.
Podobnie zresztą jak twórcy kina noir, Kałatozow nie pozostawia widzowi żadnych złudzeń.
Jego bohaterka, sama dla siebie będąca swoistą femme fatale o zaburzonych priorytetach, nie ma szans na jakiekolwiek spełnienie. Nawet w finale, gdy słucha krzepiących przemów o odbudowie, a następnie wraz z innymi świętującymi zakończenie wojny obserwuje tytułowe ptaki (swym kluczem dosłownie spinające film) jest tak naprawdę sama. Z utraconą godnością, odebranym dziewictwem, stłamszoną psychiką, pozbawiona najbliższych i ostatniej nadziei odchodzi – znika w tłumie, od którego do tej pory tak wyraźnie odstawała, zwłaszcza gdy była szczęśliwa. Lecz te dni są już jedynie bladym wspomnieniem.
Jest w tym wszystkim jednak jakaś iskierka optymizmu – i nawet nie chodzi o zwiastujące szczęście żurawie czy atmosferę zwycięstwa po długotrwałym i krwawym konflikcie. To raczej dający się wyczuć bliżej nieokreślony duch ówczesnych zmian politycznych, które pozwoliły artystom pokroju Kałatozow na chwilę oddechu, odrobinę wolności i trochę dobrych myśli, którymi z pomocą ręki Fiodora Iwanowicza reżyser opatula zrezygnowaną Wiewiórkę. „Nie płacz, moje dziecko” – zdaje się mówić – „Żyj dalej i bądź wdzięczna!”. Wtórowali mu potem przez kilka lat koledzy po fachu, dokładając cegiełki do tak zwanej postalinowskiej odwilży. Jak się okazało, ich euforia nie trwała długo.
Historyczne zawirowania jednak na bok. Mimo iż jest to poniekąd niemalże kronikarski zapis tamtych chwil, danego społeczeństwa i jego bolączek – jak to się mówi: film swoich czasów – to nie sposób nie docenić tego tytułu również i dziś, na długo po wybrzmieniu zimnej wojny i zniknięciu komunistycznych upiorów. To bez dwóch zdań ponadczasowe dzieło, podobnie jak miłość nieśmiertelne, opierające się mijającym dekadom i politycznym roszadom.
Jedyne w swoim rodzaju i wyjątkowe w dorobku reżysera oraz jego gwiazd.
Pochodzący z terenów Gruzji Kałatozow zasłynął wcześniej głównie swoimi młodzieńczymi starciami z nieustępliwą cenzurą, a w późniejszym czasie także piastowaniem urzędu wiceministra tamtejszej kinematografii. Po sukcesie Żurawi nakręcił jeszcze tylko trzy filmy, w tym Czerwony namiot z Seanem Connerym, ale żaden z nich nie odbił się już takim echem na świecie. Rozow pomagał mu także przy przygodowym Niewysłanym liście, gdzie operatorem był również Urusewski, z którym reżyser zrobił jeszcze zapomniane Ja, Kuba.
Samojłowa natomiast skupiła się na teatrze. Choć w kinie pojawiała się sporadycznie niemal do samego końca (zmarła dwa lata temu, w dzień swoich osiemdziesiątych urodzin), zarówno u Kałatozowa, jak i w międzynarodowych produkcjach (Oni szli na Wschód z Peterem Falkiem), to poza adaptacją Anny Kareniny (do której w jednej ze scen można wypatrzeć się tu nawiązania) z 1967 roku próżno szukać w jej filmografii równie ikonicznych, udanych ról.
Oglądając oba te występy, można jedynie żałować, gdyż była niezwykle zjawiskowa. Z drugiej strony trudno o lepszy zapis jej talentu i urody w jednym. W Lecą żurawie aktorka wygląda wprost obłędnie. Tragizm jej służy, a w obiektywie Urusewskiego i pod czujnym okiem Kałatozowa staje się atrakcją samą w sobie. Zapewniam jednak, że nie jedyną. Miłość do tego filmu wypływa bowiem z każdego kadru. Nie bójcie się więc zakochać.
Film dostępny w serwisie Flixclassic.pl
korekta: Kornelia Farynowska