GILDA
Są takie filmy, którym wystarczy chwila, by nie tylko zawładnąć sercem widowni, ale i przejść do historii dziesiątej muzy. To może być scena, sekwencja, jedno jedyne ujęcie, stawiające wszystko na głowie zakończenie bądź wbijająca się w mózg kwestia. Albo też ikoniczna na swój sposób postać, czy też – idąc za ciosem – stojąca za nią dana twarz. We współczesnej, zbiorowej świadomości do miana takiego tytułu z całą pewnością aspiruje kończąca właśnie siedemdziesiąt lat produkcja Charlesa Vidora. Wszystko za sprawą… innego, o wiele młodszego i zarazem bardziej obecnie popularnego filmu.
W powstałym na barwnej taśmie Skazani na Shawshank gloryfikuje się właśnie konkretny moment seansu czarno-białego dzieła, a jego gwiazdy używa jako fabularnej dywersji. I jedno, i drugie udaje się znakomicie – z zastosowaniem obu również trudno się kłócić. Niemniej ani Gilda, ani tym bardziej Rita Hayworth, która z powodzeniem wcieliła się w tytułową bohaterkę, nie zasługują w ogólnym rozrachunku na takie trywializowanie ich znaczenia – wszak obie kryją w sobie znacznie więcej wartości.
O tym, jak złożone i bliskie są sobie obie panie, niech świadczy życie prywatne Margarity Carmen Cansino – tancerki i aktorki, która po przybraniu bardziej amerykańskich personaliów i zmianie koloru włosów na rudy podbiła świat swą urodą i seksapilem. Nazywana „boginią miłości” dziewczyna z Brooklynu w przeciągu zaledwie dwóch dekad rozwodziła się z męskimi wybrankami aż pięciokrotnie. Pomimo wielu różnorodnych ról i bujnego życia towarzyskiego, Hayworth nigdy nie udało się zmienić sposobu, w jaki była postrzegana. Jej alter ego w postaci Gildy tak mocno wpisało się w samcze serca i popkulturę, iż Rita przyznała nawet, że wszyscy:
„Zakochali się w Gildzie, a obudzili obok mnie”.
Niby okolicznościowy żart ku uciesze prasy, ale jednak czuć w tych słowach gorycz, a nawet żal z takiego obrotu sławy. A ta była ogromna. Oparty o historię pióra E. A. Ellingtona film Vidora – późniejszego twórcy Pożegnania z bronią – był olbrzymim sukcesem komercyjnym oraz artystycznym (nominacja do nagrody w Cannes). Mająca swą premierę tuż po II wojnie światowej i rozpoczynająca się dokładnie w końcowym okresie tego konfliktu produkcja perfekcyjnie wpisała się w panujące wtedy nastroje, jak i dobrze odnalazła się w brylującym wówczas na salonach kinie noir. A walczącym przez wiele miesięcy żołnierzom oferowała wszak nowy obiekt westchnień. Dość napisać, że wizerunek Hayworth uwieczniono na testowanych na atolu Bikini bombach atomowych (co sama aktorka uważała za co najmniej niesmaczne). A w późniejszych latach Gilda stanowiła inspirację między innymi dla animowanej Jessiki Rabbit z hitu Roberta Zemeckisa, muzycznych ekscesów Geri Halliwell i Michaela Jacksona czy też… Davida Lyncha, który „wykorzystał” ją w Mulholland Drive.
Dziś faktycznie trudno myśleć o Hayworth, nie mając przed oczami jej długich, kręconych włosów skąpanych w papierosowym dymie albo fikuśnych czarnych rękawiczek, które z takim wdziękiem zrzuca z siebie w tanecznym popisie w jednej ze scen w klubie. Obrazy to na tyle ikoniczne, że nie psuje ich nawet fakt, iż będąca wtedy świeżo po urodzeniu swojego pierwszego dziecka artystka musiała wbijać się przed każdym ujęciem w gorset, a jej słabiutki głosik – kolejne przekleństwo, z którym nigdy nie potrafiła się pogodzić – został niemal w całości zdubbingowany przez Anitę Ellis. Magia kina? A może jego przekleństwo? Wszak wydźwięk filmu, jak na „czarny” gatunek przystało, jest gorzki, a jego bohaterowie – na czele z boską Gildą – tragiczni.
Na pierwszy rzut oka fabuła przypomina mocno Casablancę, w której zresztą Hayworth miała pierwotnie zagrać główną rolę.
I tu, i tam cała intryga skupia się wokół klubu nocnego, w którym podczas wojennej zawieruchy, na granicy dwóch światów jedni mogą znaleźć ukojenie w hazardzie, a inni bezpieczny azyl. W obu przypadkach właściciel balansuje na granicy prawa, w obu pojawia się kobieta z przeszłości – dawna kochanka, do której miłość bynajmniej nie zgasła (i vice versa), a która teraz znajduje się w rękach innego. Zarówno w Casablance, jak i w Gildzie wszystko rozgrywa się między trójką graczy, powiązanych tyleż interesami, co osobistymi względami. W końcu także i tutaj drugi plan wypełnia znajoma galeria postaci: dobroduszny policjant czy wierny pracownik lokalu, rozumiejący doskonale głównego bohatera, nawet lepiej niż on sam, i jednocześnie stanowiący swoisty dodatek komiczny. Różnica tkwi w detalach, choć te zdają się być rozłożone kompletnie wbrew przewidywaniom publiki i regułom gatunków.
W końcu klasyczny melodramat, jakim jest Casablanca, wieńczy dalekie od szczęśliwego zakończenie, w którym kochankowie zmuszeni są na zawsze rozejść się w swoje strony. Paradoksalnie w Gildzie happy end następuje, mimo iż aż prosi się o godny czarnego kryminału, rozdzierający serce finał. Być może dlatego stanowi on najsłabszy i odrobinę rozczarowujący element dzieła Vidora. Aczkolwiek przez wzgląd na inaczej rozłożone akcenty i przeszłość postaci nie kole mocno w oczy, a nawet i wydaje się adekwatną puentą historii, która sama w sobie jest wystarczająco smutna. Gilda opowiada wszak o ludziach w jakiś sposób upadłych i zarazem sfrustrowanych swym niepowodzeniem. To jednostki uparcie tkwiące samotnie w swoich klatkach uczuć, z których najbardziej bolesna jest oczywiście miłość – ślepa, namiętna, pełna żądz, pułapek, strachu i zazdrości; dziwna i nieprzenikniona.
Miłość tak silna, że wywołująca nawet pragnienie zemsty, która ostatecznie musi ustąpić odpowiedniej przemianie charakterów.
Można się zastanawiać, czy na taką transformację duszy nie jest za późno tak dla samej Gildy, której dawne występki musiały być naprawdę nikczemne, jak i dorastającego do coraz większej władzy Johnny’ego Farrella (niezawodny Glenn Ford) – podrzędnego hazardzisty i cwaniaka, również do niedawna brodzącego w życiowym szambie – który przez długi czas nie potrafi zdecydować się, czy bardziej tę kobietę kocha, czy jednak do cna nienawidzi. Tych dwoje łączy ponownie, jak i w ogóle stawia na nogi, dając nadzieję na lepsze, tajemniczy Ballin Mundson (odrobinę niedoceniony w aktorskiej stawce posągowy George Macready) – właściciel przybytku i gentleman z zasadami. Nie ufający nikomu i nie uznający przygodnych przyjaciół, a jedynie całkowicie mu posłusznych wspólników, przed którymi i tak zawsze stara się być o krok szybszy. Dla boskiej Gildy łamie on jedną ze swoich żelaznych reguł, tym samym nadwyrężając zdobytą wcześniej lojalność Johnny’ego. Ten z kolei stara się jak może, aby nie dać się złamać wybrykom dziewczyny, robiącej wszystko, żeby znów wkraść się w jego łaski; ani tym bardziej swoim słabościom.
Jak więc widać, scenariusz tria Jo Eisinger, Marion Parsonnet i Ben Hecht modyfikuje znacząco marokańską przypowieść o kochankach z Paryża, czyniąc z bohaterów niejako… antagonistów. Osoby o zgoła odmiennym kręgosłupie moralnym, dalekie od nieskazitelności Ricka i Ilsy, bardziej od nich bezwzględne, a niekiedy nawet i trudne do polubienia. Ofiary stające się łajdakami ku własnej przyjemności. To zresztą film niuansów, podwójnych standardów podyktowanych nie tylko świadomością ówczesnej cenzury, na tle której i tak Gilda wypada zaskakująco odważnie, przynajmniej wizualnie (w jednej ze scen zwraca uwagę wyraźnie, acz nieśmiało, prześwitująca bluzka tytułowej bohaterki).
Swą siłę zawdzięcza on przede wszystkim doskonale napisanym, niezwykle lotnym dialogom, w których sens jest ukryty w licznych ciętych ripostach, zawiera się w tym, co niewypowiedziane.
Pod tym względem więc produkcja ta jako żywo spełnia wszelkie kryteria gatunkowe. Wydatnie pomagają jej w tym także poprzecinana przyjemnymi, wokalnymi występami, klimatyczna muzyka Hugo Friedhofera oraz nastrojowe zdjęcia Rudolpha Maté – urodzonego w Krakowie operatora, który swą karierę zdjęciowca zakończył już rok później, kręcąc wraz z Hayworth i jej drugim mężem, samym Orsonem Wellesem, równie intrygującą, acz nie tak seksowną i pozbawioną podobnych podtekstów Damę z Szanghaju, gdzie Rita pomyka w krótkich blond włosach.
Być może największym problemem samej Gildy pozostaje trudność w stosownym odczytaniu jej bohaterki. Aspiruje do miana kobiety fatalnej i tak też bywa traktowana zarówno przez Ballina, jak i Johnny’ego (acz z różnych pobudek). A jednak nie kończy jak na femme fatale przystało. Więziona i pomiatana jako jedyna zdaje się być jednocześnie w jakiś sposób niezależna. Z łatwością i maskującym wszystko uśmiechem na ustach robi to, na co ma ochotę i – paradoksalnie – owija sobie mężczyzn wokół palca. Ci potrafią jej przyłożyć i sprawić, by poczuła się zaszczuta, a nawet przerażona. Ale nie stać ich na dotrzymanie jej kroku lub szczerą rozmowę na poziomie w cztery oczy ze swoim miłosnym fatum. Czy zatem finalne rozgrzeszenie rzeczywiście przyniesie komukolwiek ulgę, czy może to tylko kolejna ułuda i kochankowie z kasyna w Buenos Aires dalej będą się motać, grając sobie na nerwach?
Jak już pisałem, niedopowiedzenia bynajmniej nie są tu następstwem fabularnych dziur logicznych, a mnogość interpretacji poszczególnych informacji zależy tylko od nas i czyni ten tytuł wyjątkowym w swej kategorii, jakże innym od reszty klasyków lat czterdziestych XX wieku. W jednej z kluczowych jego scen z ust boskiej Gildy aka Rity padają zresztą słowa:
„Tak trudno je zapamiętać… i tak łatwo zapomnieć”.
Zapewniam, że dzieła Charlesa Vidora z pamięci wymazać nie sposób.
korekta: Kornelia Farynowska