AS W POTRZASKU
On, aktor – wciąż żywa legenda, ikona kina, wówczas świeżo po sukcesie bokserskiego Championa, acz wciąż jeszcze stosunkowo młoda, wschodząca gwiazda Hollywood. On, reżyser z ziem polskich – wtedy już fenomen amerykańskiego przemysłu filmowego, z workiem nominacji i trzema Oscarami na koncie, tuż po laurach za Bulwar Zachodzącego Słońca. Pierwszy – i jak się potem okazało, jedyny – wspólny ich projekt zwiastował zatem prawdziwą box office’ową petardę. A okazał się niewypałem…
I owszem, The Big Carnival – jak brzmiał inny, narzucony przez producentów w ostatniej chwili tytuł filmu Billy’ego Wildera z Kirkiem Douglasem w roli głównej – po jakimś czasie zwrócił z małą nawiązką swój blisko dwumilionowy budżet. Otrzymał też nominację do Złotego Rycerza za scenariusz (napisany przez Wildera wespół z Lesserem Samuelsem i Walterem Newmanem) i dwie nagrody na festiwalu w Wenecji w 1951 roku. Daleko było mu jednak do hitu, na który widownia waliłaby drzwiami i oknami – publiczność pozostała raczej niewzruszona, często rozczarowana, a i krytycy z reguły kręcili nosem.
Nie pomógł też fakt, że nakręconą w Nowym Meksyku produkcję luźno oparto o prawdziwe wydarzenia (dotyczące wspomnianego w dialogach Floyda Collinsa, który zginął w jaskini w Kentucky w 1925 roku), co skończyło się dla Wildera dodatkową przegraną w procesie sądowym o naruszenie praw autorskich. Dopiero po latach zaczęto doceniać wartość Asa w potrzasku. Film trudno co prawda w jakikolwiek sposób uznać za pionierski bądź wizjonerski względem poruszanego tematu, lecz z pewnością w momencie premiery nie był – a może nie chciał być? – w pełni rozumiany przez odbiorców.
W dużym skrócie „Ace in the Hole” prawi bowiem o zakłamaniu prasy.
Obecnie rzecz na porządku dziennym, zbywana najczęściej wzruszeniem ramion. W latach pięćdziesiątych jednak, a więc w czasach, kiedy gazety były bastionem i źródłem wiedzy wszelakiej, był to fakt nawet nie tyle niewygodny, ile nie mieszczący się w świadomości przeciętnego Johna Smitha. A tak właśnie robi w balona wszystkich Douglas, czyli… Chuck Tatum (sic!) – ambitny, cyniczny reporter o przerośniętym ego, manierze gwiazdora i charyzmie wprost eksplodującej z jego charakterystycznego podbródka.
W rzeczywistości cwaniak, który zrządzeniem losu znalazł się w podrzędnej mieścinie – bez auta, pieniędzy i co gorsza bez pracy po tym, jak swym nieodpowiedzialnym zachowaniem spalił za sobą mosty we wszystkich największych dziennikach w kraju. Trzeba mu jednak oddać, że jest cwaniakiem wyższego sortu – zaprawiony w boju, obyty w świecie, mający nosa, prezencję i szczęście, schowane w kieszeni gotowe riposty na każdą okazję oraz łeb na karku. I, co ważniejsze, nie jest autentycznym sukinsynem – raczej uroczo, dziecięco naiwnym, działającym w dobrych intencjach karierowiczem. Takim, który łatwo potrafi owinąć sobie ludzi wokół palca. Bohaterem, którego łatwo jest lubić nawet wtedy, gdy igra nie tylko z naszymi oczekiwaniami, ale i z życiem innych osób.
Taką personą staje się właśnie Leo Minosa – niezbyt rozgarnięty łowca (czy też raczej zwykły złodziej) skarbów, który na skutek nieuwagi zostaje odcięty od świata w starym indiańskim grobowcu. Trafiają na siebie przypadkiem, gdy niemogący usiedzieć na miejscu Chuck podąża za inną, błahą historyjką, jakich wiele. Gdy dowiaduje się o unieruchomionym Minosie, jego walce o zdrowie i powrót do rodziny, nie zamierza stać bezczynnie – chce pomóc, choć głównie sobie i własnej karierze. Dzięki niewygodnej sytuacji Leo Tatum ma szansę ponownie ją rozbujać, wzbić się na sam szczyt. Choć z pewnością nie może przypuszczać, że będzie to zaledwie szczyt góry, która „uwięziła” Minosę.
Tatum z łatwością zdobywa posłuch u lokalnych władz, nietrudno mu też wywołać sensację na skalę całego kraju – wszak jest mistrzem słowa pisanego, które w swej drukowanej formie ma wystarczającą siłę, by takie góry przenosić. A jak sam mówi, dramat jednostki bardziej trafia do serca czytelników niż tragedia mas, łatwiej jest bowiem nie tylko współczuć, ale także identyfikować się z mającym konkretną twarz i nazwisko człowiekiem. Na efekty nie trzeba zatem długo czekać – szczególnie że Chuck zrobi wszystko, aby zachować wyłączność na fakty z pierwszej ręki. Bądź co bądź to on jest jednym z pierwszych (i nielicznych), którzy bezpośrednio dotarli do ofiary.
„The Human Interest Story” – robocza nazwa filmu – to zatem nie jest, mimo że ludzie pozostają w jej centrum.
Każdy jednakże czerpie korzyści z położenia (dosłownie) Minosy – Chuck, szeryf, kierownik akcji ratunkowej, masowo zjeżdżający się jak do mekki gapie, a nawet małżonka Leo (świetna Jan Sterling), której marzenia nagle zaczęły ocierać się o rzeczywistość dzięki nagłej „popularności” męża. Co ciekawe, ta atrakcja miejsca przełożyła się także na prawdziwe życie – po zakończeniu zdjęć pozostawiona przez ekipę scenografia długo służyła jako wabik na turystów (przy słynnej Route 66, na zachód od Gallup). Ta eksploatacja jednego bohatera – w taki czy inny sposób obecna w sumie w całej twórczości Wildera – doprowadzi ostatecznie do degradacji innego. Fatum wiszące nad lokalną społecznością jest nieuniknione, dotknie każdego bez wyjątku, także najbardziej niewinnych – jak przyglądającego się z niedowierzaniem całej sprawie ojca Minosy, milczącego świadka coraz bardziej kuriozalnych wydarzeń.
Sam Chuck Tatum, dotychczas pławiący się w glorii własnych rewelacji, również doczeka się odpowiedniej konkluzji, i będzie ona nad wyraz gorzka. Przebojowy krętacz w końcu zabrnie w kozi róg, z którego nie będzie ucieczki (tak zresztą można tłumaczyć też tytuł: as nie tyle w potrzasku, co w dołku – również mentalnym). Zbyt wolno zareaguje na budzącą się w nim prawdziwą troskę, za późno zacznie mu autentycznie zależeć na innych. Pierwsza szczera chęć powiedzenia prawdy pozostanie bez odzewu, próba odkupienia win niespełniona, a koszt człowieczeństwa okaże się za wysoki nawet dla takiego kozaka jak on. Ale godnie przyjmie wszystko na klatę, walcząc jak zwykle do samego końca – swojego lub historii, nagle pisanej krwią na piaskach przeszłości. No właśnie, tutaj jest w Asie… pies pogrzebany.
Chociaż sedno wszystkiego pozostaje niezwykle aktualne, a nawet i na swój sposób nieśmiertelne, jest to mimo wszystko twór swoich czasów, niejaki relikt z głębokich archiwów dziesiątej muzy.
Nie sposób bowiem, nawet odrobinę podświadomie, nie próbować zestawić tej historii ze współczesnością. O ile sam Chuck miałby dziś jak najbardziej rację bytu, a wręcz czułby się w XXI wieku jak w raju, o tyle w dobie wszechobecnej digitalizacji i mieszczącej się w tylnej kieszeni spodni elektroniki cała afera trąci już mocno myszką. W erze, w której gazety straciły ogromnie na znaczeniu; w momencie, kiedy wyłączność faktów to pusty slogan, który każdy może łatwo zabić podręcznym smartfonem, intryga robi się mało wiarygodna, wręcz niemożliwa do zaistnienia. W chwili, gdy sam uwięziony mógłby odświeżać swój status na facebooku, uaktualniać blogaska i wrzucać filmiki na youtube, jego relacja z Chuckiem – notabene jedyne chwile, w których ten ostatni nie pozuje przed tłumami, nie gra pod publiczkę, jest zwykłym, serdecznym sobą – wydaje się zbędna.
Oczywiście to jedynie detale, które przypuszczalnie łatwo dałoby się zbyć paroma fabularnymi woltami, pogrzebać kilkoma scenariuszowymi sztuczkami. Ewentualny remake byłby przy tym zapewne koszmarem – przesadzonym, przekombinowanym i napuszonym ważkimi przemowami w imię jeszcze bardziej podniosłych haseł. Oraz, co gorsza, pozbawionym może nie tyle talentu i udziału równie znakomitych nazwisk, co po prostu serca i duszy. To dwie najważniejsze cechy charakterystyczne „starego” kina. To także meritum reprezentującego je Asa w potrzasku, sprawiające, że ten zdezaktualizowany film pozostaje nad wyraz autentyczny i nadal ogląda się go znakomicie. W rozdaniu emocji to wciąż najwyższa karta pikowa.
korekta: Kornelia Farynowska