CZARNA DALIA. Budzi obrzydzenie
Wszystkim innym znana jako Czarna Dalia – nazywano ją tak, nawiązując do popularnego filmu Blue Dahlia z Veroniką Lake w roli głównej, z uwagi na upodobanie do czerni i białe kwiaty, które nosiła we włosach. Jak wiele dziewcząt z lat czterdziestych chciała być gwiazdą i podbić Hollywood. Zamiast tego stała się jedną z największych zagadek, jakie zna historia fabryki snów.
O okolicznościach jej śmierci wiadomo niewiele. Można tylko domniemywać, co przeszła. Jedno jest pewne: to był koszmar. Elizabeth zaginęła tydzień przed tym, jak przypadkowy przechodzień znalazł w trawie jej okaleczone ciało. Co działo się z nią przez ten tydzień, pozostanie zagadką. Do dzisiaj pozostaje również zagadką, kto był jej oprawcą. Znamy jego profil psychologiczny, nie znamy nazwiska. Wiemy, że był – prawdopodobnie już nie żyje – psychopatycznym sadystą, lubującym się w sprawianiu cierpienia. Wiemy, że cierpienia Elizabeth przed śmiercią nie zabrakło. Przez sześćdziesiąt lat sprawca jej gehenny nie został ukarany. I szanse na to, by tak się stało, praktycznie już nie istnieją.
Na tragedii Czarnej Dalii żerowano przez wszystkie te lata bezwstydnie i bez opamiętania. W pogoni za sensacją i tanim skandalem gdzieś po drodze zapomniano o samej Elizabeth. To, kim była naprawdę, przestało się liczyć. Ważniejszy stał się mit, atrakcyjny medialnie, stworzony na gruncie plotek i konfabulacji, narosłych wokół dziewczyny, która była czyjąś siostrą i córką.
Niestety najnowszy film Briana De Palmy jest jednym z najobrzydliwszych przykładów takiego żerowania, z jakim miałam okazję się zetknąć. Niewiele pozostało z prawdziwej Elizabeth Short, na tyle mało, że użycie jej nazwiska jest zwyczajnie skandaliczne: służy przyciągnięciu zainteresowania widzów, którzy mają w pamięci szczegóły jej śmierci i pójdą do kina z ciekawości. Ale to nie jest film o Elizabeth Short. Nawet nie próbuje nim być. To bardzo kiepska filmowa sieczka, oparta na książce, z którą w ogóle nie mam ochoty się zapoznawać.
Jedyną zaletą są tutaj utrzymane w klimacie noir zdjęcia, nominowane do Oskara, i plusy na tym się kończą. Scenariusz ma więcej dziur niż ser szwajcarski, nagromadzenie wątków i postaci pobocznych tworzy niepotrzebny galimatias, który służy wyłącznie zaciemnieniu obrazu dla potrzeb rzekomych zwrotów akcji, które zamiast emocji, budzą raczej żałość i politowanie. Postać Elizabeth Short ma tak niewiele wspólnego z prawdziwą Dalią, że dla samej przyzwoitości powinna być wprowadzona jako postać fikcyjna, ale to by oczywiście obniżyło atrakcyjność tematu. Kogo obchodzi jakaś tam Jane Smith? Ponadto śmierć Elizabeth jest tutaj wątkiem marginalnym. W centrum znajdują się dwaj detektywi, Lee i Bucky, uwikłani w dziwny trójkąt miłosny, obaj na swój sposób chorobliwie zafascynowani zamordowaną dziewczyną. Jest też mściwy alfons wychodzący z pudła, skorumpowana policja, skorumpowany magnat architektury, jego zwichrowana i zapijaczona żona, jego zwichrowana i uwodzicielska córka, i diabli wiedzą, co jeszcze. W centrum wydarzeń znajduje się Bucky, policjant, w przerwach bokser, występujący w roli narratora, który między jednym podniosłym banałem a drugim daje się bezwstydnie oszukiwać i wykorzystywać. Od filozoficzno-egzystencjalnych złotych myśli Bucky’ego robi się słabo. I konia z rzędem temu, kto wyciągnie jakieś głębsze wnioski z odkrywczych stwierdzeń w rodzaju “ludzie kłamią” albo “nic nie pozostaje ukryte na zawsze – nigdy”. Bucky prowadzi śledztwo i nawet znajduje mordercę, nietknięte miejsce zbrodni czekało spokojnie, aż domorosły filozof przejrzy na oczy, a winni czekali równie spokojnie, aż domorosły filozof znajdzie nietknięte miejsce zbrodni. Rozwiązanie zagadki jest żałosne, co byłoby nawet zabawne, gdyby nie myśl o obrazie, jakiej doznała przez to pamięć Elizabeth Short.
Scenariusz jest kulawy, ale ostatecznym gwoździem do trumny jest aktorstwo. Josh Hartnett gra z wdziękiem szafy orzechowej, Scarlett Johansson jest zwyczajnie słaba, Fiona Shaw w roli Ramony Linscott przeszarżowana do granic wytrzymałości, tylko Hilary Swank w miarę się broni jako femme fatale. Paradoksalnie najciekawiej prezentuje się Mia Kirshner jako Elizabeth Short – pojawia się epizodycznie, ale ze wszystkich to ona najgłębiej zapada w pamięć.
Miało być współczesne oblicze kina noir, wyszła kiepsko zagrana i słabo zrealizowana kiszka. Niezamierzenie śmieszna, przegadana i przekombinowana. I można by się uśmiechnąć z politowaniem nad tym wypadkiem przy pracy, gdyby nie myśl, że u źródeł tej niedorzecznej historii leży prawdziwa zbrodnia, realne cierpienie i gehenna młodej i bestialsko zamordowanej dziewczyny. To sprawia, że Czarna Dalia De Palmy nie budzi pustego śmiechu. Budzi obrzydzenie.
Tekst z archiwum film.org.pl (12.04.2007).