COWBOY BEBOP. Patrzadło o niczym
Muszę zaznaczyć na wstępie, że nie obchodzi mnie rodowód recenzowanego serialu. Prawie wszyscy czują potrzebę porównania wersji aktorskiej Cowboy Bebop do wersji anime sprzed ponad 20 lat. Według mnie to nie ma żadnego znaczenia, jak wiele wspólnego ma tegoroczna premiera ze swoją starszą, animowaną siostrą. Dla mnie to są dwa oddzielne byty, które należy traktować osobno.
Zwłaszcza że seans najnowszych odcinków wydaje się pełniejszy dzięki znajomości anime, choć twórcy netfliksowej produkcji mocno starali się w taki sposób skonstruować fabułę, by nowi widzowie, niezaznajomieni z kultowym tytułem, mogli się poczuć dobrze już od pierwszych minut serialu. Jednakże, pomimo powyższego zastrzeżenia, nie da się ukryć, że Cowboy Bebop jest nieudaną, a przede wszystkim kompletnie niepotrzebną produkcją. Nie trzeba snuć wielopiętrowych porównań, by przekonać się, jaką gigantyczną stratą czasu jest spędzenie niespełna 10 godzin w towarzystwie kosmicznych kowbojów.
Żeby film, serial, książka lub inne dzieło sztuki było dobre i trafiło do odbiorców, musi spełniać podstawową zasadę – opowiadać „o czymś”. Innymi słowy, w trakcie doświadczania sztuki musi nawiązać się nić porozumienia między autorem a widzem. Miłość, wojna, nawet abstrakcja przedstawiona za pomocą obrazu – to tylko kilka przykładowych tematów, wokół których może oscylować dana narracja. Serial Zagubieni pod względem fabularnym jest o radzeniu sobie w trudnych warunkach, natomiast na „wyższym poziomie” – o poszukiwaniu sensu w życiu. Z kolei Mr. Robot to opowieść o zagubieniu w stechnicyzowanej rzeczywistości zaburzonej jednostki nastawionej wobec siebie bardzo autodestrukcyjnie. Tymczasem netfliksowego Cowboy Bebop nie da się streścić w taki sposób, trudno znaleźć podstawową myśl przewodnią, wokół której osnuta jest historia trójki głównych bohaterów. Ot, postacie chodzą sobie od punktu A do punktu B, a całość opiera na ciągłym „dzianiu się” – ekscentrycznych charakterach, widowiskowych bijatykach, ciekawie zaprojektowanych lokacjach w kosmosie. Z samego gapienia się na te obrazki jednak nic nie wynika. Nie rozumiem, po co ten serial powstał, skoro jego twórcy nie potrafią o niczym opowiedzieć.
Z tego powodu pozostaje jedynie śledzić losy Spike’a (John Cho), Jeta (Mustafa Shakir) oraz Faye (Daniella Pineda) – kosmicznych kowbojów przemierzających lata świetlne w poszukiwaniu zbirów, za których schwytanie mogą zostać sowicie wynagrodzeni. Przy pomocy statku Bebop bohaterowie przenoszą się od planety do planety, ścigając oprychów naszprycowanych związkiem potęgującym w nich agresję, ekoterrorystów czy miłośników eksplozji; z kolei sami zostają wzięci na celownik przez demonicznego Szalonego Piotrusia, lubującego się w cyrkowych przebierankach. Jednocześnie każdy z trójki protagonistów musi uporać się z drepczącym za nim widmem przeszłości, przyoblekającym postać utraconego uczucia lub niewiedzy na temat własnego pochodzenia.
Z pozoru wszystko w Cowboy Bebop jest na swoim miejscu. Może efekty specjalne nie kosztowały sto milionów dolarów, aczkolwiek wcale aż tak mocno nie przeszkadzają w trakcie seansu. Wymieniona trójka aktorów dobrze wciela się w role; świetnie ze sobą współpracują, a jednocześnie budują własną autonomię na ekranie – najczęściej przy pomocy komizmu. Również sceny akcji prezentują się całkiem interesująco, niektóre choreografie bijatyk mogłyby spokojnie pojawić się w Johnie Wicku.
Pomimo tych zalet nie da się zakończyć seansu 10 odcinków serialu z poczuciem satysfakcji. Być może to tylko subiektywne doznanie, aczkolwiek raczej skłaniam się ku tezie, że problem tkwi w samym jądrze scenariusza – w nieumiejętności nakreślenia kierunku, w którym zmierza opowieść. Cowboy Bebop może być chaotyczną mieszanką stylistyczną, składającą się z połączenia elementów space opery, westernu, komedii, a w piątym odcinku nawet kina noir; ten całkiem strawny „artystyczny nieład” można potraktować jako jazzową improwizację na zadany temat. Jednakże nie można wybaczyć chaosu na poziomie samego scenariusza, kiedy to nie wiadomo, o co toczy się gra, której uczestnikami są bohaterowie.
Produkcja Netfliksa jest dosłownie o niczym. W ciągu 10 odcinków nie zachodzą żadne zmiany w charakterach postaci. Ot, latają sobie po galaktyce, walczą z przeciwnikami, przeżywają kolejne przygody, zaś kolejne godziny seansu po prostu ciągną się w nieskończoność. Cowboy Bebop jest jedynie patrzadłem dla zabicia czasu. Niczego więcej nie ma do zaoferowania.