Coś zwiędło w kryminale. ZBRODNIE PO SĄSIEDZKU – podsumowanie 4. sezonu
Oliver nareszcie znalazł swoją drugą połówkę – gdy zaczynałem oglądać 4. sezon Zbrodni po sąsiedzku, nie sądziłem, że tak zacznę podsumowanie. Że taka refleksja będzie mi dźwięczeć w głowie, a nie np. zachwyt nad sposobem rozwiązania intrygi, ekspozycja postaci złoczyńcy, poziom twistów czy chociażby znakomite dialogi. Jak się pewnie już domyślacie, bardziej zajął mnie wątek obyczajowy (nie tylko ten Olivera) niż to, co powinno być clue serialu, czyli ZBRODNIA. A to chyba źle świadczy o tej odsłonie serii. Pamiętam, że w recenzji 1. odcinka napisałem, że finał 3. sezonu dał widzom sporo emocji, a i materiału do przemyślenia, co stanie się w następnym. Pojawił się trup Sazz Pataki, a Oliver, Charles i Mabel jeszcze o tym nie wiedzieli. W 4. sezonie wokół tej śmierci kręciły się wszystkie odcinki, lecz napięcie jakoś tak spadło, by w finale zaprezentować widzom dość miałkie rozwiązania, a i kolejnego trupa, z tym że postaci, która mogła widzom umknąć, a już z pewnością nie mieli oni do niej żadnego stosunku emocjonalnego. Nie pomogły nawet gościnne gwiazdy w postaci Meryl Streep, Zacha Galifianakisa, Evy Longorii czy też Eugene’a Levy’ego. Muszę więc odszczekać recenzyjne zachwyty z teksu o 1. odcinku, co zaraz z przyjemnością zrobię.
Ryzyko przecenienia serialu zawsze jest, bo jeden początkowy odcinek często jeszcze ciągnie za sobą tę jakość poprzedniego sezonu (jeśli była wysoka) i w ten sposób oszukuje widzów, spragnionych kolejnych, tak dobrze niegdyś opowiedzianych, przygód ulubionych bohaterów. I w Zbrodniach po sąsiedzku tak w istocie było. Świetny 3. sezon uniósł poprzeczkę na tyle wysoko, że nie mogłem się doczekać 4. Po pierwszym odcinku wszystko szło w dobrym kierunku. Intryga się rozwijała, aż napięcie zaczęło spadać. Stało się to chyba po przyjeździe bohaterów na plan filmowy w NY, gdzie grali ich Zach Galifianakis, Eva Longoria i Eugene Levy. Równocześnie w scenariuszu zaczęły się pojawiać wątki ironiczne, autokrytyczne, dotyczące samego amerykańskiego przemysłu filmowego. W założeniu te boje postaci z producentami i machiną Hollywoodu miały być śmieszne, i faktycznie czasami tak było, lecz ogólnie zaczęły przyćmiewać samą intrygę. Na dodatek ilość podejrzanych niebezpiecznie się zwiększyła. Pojawiły się zagmatwane motywy, których liczba stała się trudna do zrozumienia, jeśli chodzi o genezę, a poza tym włączono w fabułę retrospekcje. Powstał więc cały kryminalny kalejdoskop, co pewnie jest zgodne z realną pracą śledczych, którzy sprawdzają setki wątków, nim znajdą ten jeden właściwy i prawdziwy, ale dla serialu i odbioru fabuły przez widza to za dużo, a na dodatek uznano, że serial będzie publikowany w starym stylu – raz w tygodniu. Wspominałem w recenzji 1. odcinka o serialu Kojak, do którego taka forma nadawania doskonale by pasowała.
Zbrodnie po sąsiedzku są serialem utrzymanym w konwencji wielowątkowego pastiszu. Odcinki nie są długie. Akcja zaś cały czas utrzymuje wysokie tempo. Dialogi są gęste, zwrotów akcji jest dużo, o wiele więcej niż w pozostałych sezonach, a na dodatek ten element autokrytyczny, jakby twórcy w serialu chcieli na wyścigi skrytykować wszystkie patologie amerykańskiego przemysłu filmowego. Jeden odcinek co 7 dni to częstotliwość, która przy takiej intensywnej narracji nie pozwala widzowi wejść w świat przedstawiony. Mało tego, owa bardzo amerykańska i tak naprawdę zadufana w sobie krytyka Hollywood zakrywająca intrygę kryminalną powoduje, że coraz mniej się pamięta z detali śledztwa, a serial zaczyna się oglądać jak sitcom, na to już zwracałem uwagę, mając nadzieję, że 4. sezon osłabi te naleciałości. Odszczekać więc muszę moje poprzednie stwierdzenie – Produkcja ma tak wielki potencjał i prezentuje tematykę zbrodni w bardzo przystępny sposób. Nic z tej przystępności nie pozostało. Mało tego, zwłaszcza finał okazał się właściwie kompletnie bez polotu, ale za to bardzo mocno związany z losem scenarzystów w USA, losem kaskaderów, pomniejszych pracowników ekip filmowych itp. Znów moralizatorstwo, które trwało przez większość sezonu, dla Europejczyków o wiele mniej zrozumiałe, mniej ulokowane w naszej rzeczywistości, zbyt hermetycznie pastiszowe.
Nie twierdzę jednak, że serial nie przypadł widzom do gustu. Ma wysokie oceny, także ode mnie, chociaż czuję zawód najnowszym sezonem. Nie mam zamiaru jednak go wam odradzać. Sam również nie wykluczam powtórnego seansu, lecz tym razem odcinek po odcinku, żeby wczuć się bardziej w klimat. Nie zmienię jednak zdania w kwestii zakończenia. Morderca okazał się tak nieprzekonującym, przegadanym antagonistą, że nie można było wybrać gorzej. Autorzy scenariusza zbyt dali się ponieść chęci skrytykowania niesprawiedliwości w amerykańskim świecie filmu, a zapomnieli o kryminalności fabuły. Na plus za to trzeba zaliczyć grę aktorską Seleny Gomez. Jej kreacja aż tak już nie bolała, a szczękościsk u aktorki wyraźnie się zmniejszył. No i Oliver wraz z Lorettą stworzyli wspaniałą parę, chociaż, żeby być uczciwym, poślubne ujęcia ich uścisków i pocałunków powinno się nakręcić kilka razy. Momentami widać było dystans Meryl Streep do Martina Shorta. No chyba że tak miało być, chociaż nie ma w fabule żadnych podstaw, żeby tak twierdzić. Z pewnością będzie 5. sezon. Podobno został on już zamówiony przez HULU. W finale 4. znów ktoś został zamordowany. Jest to postać, na którą może nawet nie zwróciliście uwagi. Poza tym zjawiła się tajemnicza kobieta (Téa Leoni) z kluczową propozycją dla bohaterów, co może nareszcie wyrwać ich z ciasnego świata przytłaczających, amerykańskich kamienic. Przydałby się teraz mocny twist, a nie powtórzenie tego samego szablonu. A już na pewno zbędna będzie metarefleksja na temat organizacji produkcji filmów w Hollywood. Może wreszcie ktoś z głównych bohaterów zostałby skuszony przejściem na ciemną stronę zbrodni?