Córki dancingu
Dwudziesty piąty grudnia, pierwszy dzień świąt. Na ekranach królują nowe Gwiezdne wojny, prawdopodobnie największy przebój dekady; w mniejszych salach dogorywają powoli Listy do M. 2, czyli największy polski hit roku. Pomiędzy te dwa filmowe molochy Kino Świat postanowiło wcisnąć Córki dancingu – rozgrywający się w Polsce lat osiemdziesiątych kampowy musical z elementami baśni i perwersyjnego horroru. Nie mam pojęcia, czym kierował się dystrybutor, ale ta decyzja może zarżnąć jeden z najciekawszych polskich filmów ostatnich lat.
Powtórzmy to jeszcze raz – Córki dancingu to rozgrywający się w Polsce lat osiemdziesiątych kampowy musical z elementami baśni i perwersyjnego horroru. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, ze debiutująca w pełnym metrażu Agnieszka Smoczyńska postanowiła zaliczyć wszystkie style i konwencje, które do tej pory były w polskim kinie konsekwentnie pomijane. Córki dancingu oferują jednak znacznie więcej niż tylko zlepek inspiracji gatunkami, których większość polskich reżyserów boi się bardziej niż likwidacji PISF-u.
Za pomocą baśni, horroru i musicalu Smoczyńska opowiada o doświadczeniu dorastania w schyłkowym PRL-u; doświadczeniu, które w pewnym stopniu uformowało wrażliwość całego pokolenia, reprezentowanego między innymi właśnie przez reżyser filmu i odpowiedzialne za ścieżkę dźwiękową siostry Wrońskie z zespołu Ballady i romanse.
W Córkach dancingu nie ma więc politycznych wydarzeń, karnawału Solidarności, końca stanu wojennego, nie ma też charakterystycznej dla filmów rozgrywających się w tym okresie szarugi; są za to neony nocnych klubów, cekinowe stroje i przywiezione zza granicy przeboje disco. Choć bije z tego wszystkiego typowa dla dekady siermięga, u Smoczyńskiej ta siermięga nie jest żałosna, ale fascynująca – ma swój koloryt i klimat, pachnie wodą kolońską i smakuje mentolowym marlboro.
Gdyby w filmowym klubie Adria występowała Wanda ze swoją Bandą, zaśpiewałaby zapewne o dyskdżokeju, który szczerzy kły znad konsolety. W Córkach dancingu kły szczerzą jednak dwie nastoletnie syreny – Srebrna (Marta Mazurek) i Złota (Michalina Olszańska) – wyłowione z Wisły przez członków zespołu Figi i Daktyle (Kinga Preis, Jakub Gierszał i Andrzej Konopka). Aha, no i kły nie są metaforyczne, ale jak najbardziej prawdziwe. Obdarzone pięknymi głosami syreny stają się bowiem nie tylko sensacją nocnego życia Warszawy, ale też – ze względu na mordercze skłonności – bohaterkami milicyjnych kartotek.
W tej dziwacznej fantazji, do której wykidajło za żadne skarby nie chciał wpuścić realizmu, kamp idzie pod rękę z groteską, a makabra łączy się niespodziewanie z liryzmem. Córki dancingu to przede wszystkim opowieść inicjacyjna, zakotwiczona nie tyle w konkretnej dekadzie, co w jej wspomnieniu z dzieciństwa, przepuszczonym przez filtry pragnień, wyobrażeń i lęków. Można by prawdopodobnie opisać ten film jako szalone połączenie stylów Davida Cronenberga i Johna Watersa (choć sama Smoczyńska wskazuje przede wszystkim na inspiracje obrazami Aleksandry Waliszewskiej), ale moim zdaniem bliżej mu do arcydzielnej Walerii i tygodnia cudów Jaromira Jiresa, w której tytułowa bohaterka tłumaczyła sobie zmiany związane z dojrzewaniem za pomocą starej wampirycznej klechdy.
https://www.youtube.com/watch?v=ufjCgXPxKuc
Córki dancingu nie potrzebują jednak konkretnych punktów odniesienia, dobrze radzą sobie same. I choć mógłbym zarzucić Smoczyńskiej, że niektóre sceny wydają się nie pasować do reszty filmu, a fabuła ma trochę za wiele wątków i jest niepotrzebnie skomplikowana, to jakoś nie mam ochoty. Już od sceny, w której ubrana w cekiny Kinga Preis śpiewa hit Donny Summer, byłem kupiony. I nie zepsuli tego nawet zbędni bohaterowie drugoplanowi.
Jeśli więc planujecie w kończącym się właśnie roku pójść do kina tylko na jeden polski film, niech to będą Córki dancingu. Niekoniecznie dlatego, że są najlepsze. Przede wszystkim dlatego, że drugiego takiego filmu raczej długo nie zobaczycie.
korekta: Kornelia Farynowska