search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

CÓRKA TRENERA. Trochę jakby Sundance, tylko taki w Polsce

Jakub Koisz

26 lutego 2019

REKLAMA

Najnowszy film Łukasza Grzegorzka był wyczekiwany przez wszystkich, którzy chcieli dowiedzieć się, jak reżyser pokazywanego w Sundance Kampera poradzi sobie z drugim projektem. Swoisty sprawdzian dla młodego twórcy przyszedł wraz z pomysłem na bardzo osobistą historię, tenis ponoć odgrywa bowiem w jego życiu ważną rolę. Niby to widać, acz nie do końca. Pomijając jednak tropy osobiste, Córka trenera jest świetną metaforą bycia artystą. Podobnie jak w sporcie – tutaj nie można spocząć na laurach. Jeśli nauczyło nas czegokolwiek kino sportowe typu Rocky, to najbardziej tego, iż nie można zadowolić się raz osiągniętym sukcesem i że grzech pychy jest surowo karany. Chyba właśnie owa czułość i uwaga Grzegorzka sprawiły, że jego kolejne dzieło ogląda się z pełnym zrozumieniem intencji twórczej, która głosi, że bez tyrania nie ma sukcesu, mimo że nie jest to idealne kino.

Zresztą Córka trenera rozpoczyna się od morderczego treningu, którego nie powstydziliby się zawodowi fighterzy. 17-letnia Wiktoria i jej ojciec, a zarazem trener, Maciek przepychają między sobą oponę. Podobnie jak w wyświetlanym niedawno w kinach dramacie sportowym Creed 2 ojciec przelewa swoje ambicje na pociechę i nie pragnie niczego więcej jak sukcesu potomka. Nie ma tu miejsca na zwyczajnie przeżywaną młodość Wiktorii, a także uskarżanie się na swój los Maćka. Żadnych imprez, młodzieńczych głupotek oraz dekoncentracji, tylko kolejne mecze, dieta pudełkowa, treningi i korygowanie błędów technicznych. Podążamy więc przez Polskę za tą dwójką, śledząc kolejne zawody tenisowe. Idealna równowaga zostaje zaburzona pojawieniem się Igora, chłopaka, w którym Maciek dostrzega talent.

To, co odróżnia ten film na tle innych polskich dramatów, jest zawarte w relacji córki z ojcem, mającej drobne elementy toksyczne, ale zniuansowanej na tyle, że całość nie traci ciepła, które bardzo często towarzyszy sundance’owemu „coming of age”. Łatwo sobie wyobrazić kino, które prezentuje poprzez panoramę Polski oraz temat sportowej realizacji świat zepsuty i ludzi desperacko szukających nadziei. Ciepła i szansy na lepsze jutro jest u Grzegorzka na tyle dużo, że można się na chwilę ogrzać w letnio-wiosennych barwach, poobserwować lśniącą w słońcu skórę sportowców, a także – i tutaj zaczynają się schody – dojrzeć majestat tenisa, o którym reżyser opowiada z pasją, ale za pomocą przedziwnego języka. Rozczarowujące są więc sceny gry, które przypominają teledyski nadmiernie korzystające ze spowolnień narracji oraz muzyki. A szkoda, bo gdyby potyczki sportowe byłyby bardziej emocjonujące, to i letni romans z małymi chmurami deszczowymi w tle wydawałyby się mieć większą wagę niż szybko rozpuszczający się na języku cukierek. Niby mamy tutaj zalążki wielkiego dramatu, jak na przykład konieczność odcięcia rodzicielskiej pępowiny i zarzucanie swojej pociechy niespełnionymi ambicjami, ale wszystko to na tle kolorowej, wybrokatowanej prowincji. Dla niektórych będzie to wystarczające, dla innych – dramaturgicznie kulejące.

Letnia atmosfera, swoista leniwość i sensualność – te elementy sprawiają, że ogląda się to przyjemnie, ale jakby z dystansu, niczym wspomnienia z wakacji lekkodusznego przyjaciela, który odkocha się już w najbliższy weekend. Grzegorzek przygląda się Linklaterowi, bierze pod lupę mumblecore, a przy tym tworzy świat, w który można uwierzyć jedynie między odsłuchem jednej płyty indierockowej a drugiej. Jest to może i odświeżające na tle skąpanego w niestrawionych ogórkach rodzimego kina, które ma ambicje traktować o relacjach między dorosłymi a dziećmi, ale trochę zbyt mocno rozpływa się w naiwności. Z jednej strony mamy napisane specjalnie na potrzeby filmu piosenki, które pachną sianokosami i spiętymi włosami młodego hipisa, a z drugiej – surową, oszczędną i naprawdę robiącą wrażenie grę Jacka Braciaka, którego postać ma jasną i dobrze napisaną motywację. Zresztą Karolina Bruchnicka, dotychczas debiutantka, tupta za nim całkiem żwawo, przez co nawet i bez dialogów można by uwierzyć, że mamy do czynienia z prawdziwymi ojcem oraz córką.

Córka trenera to zdecydowanie potwierdzenie reżyserskiej sprawności, bardzo dobry kierunek obrany przez kogoś, kto chce zabierać nas do podobnych światów. I choć Grzegorzek władcą pięknych kadrów oraz słonecznych uśmiechów jest, to umyka mu historia. Ktoś z tak sprawną ręką reżyserską musi jeszcze poczekać na swój wielki temat, a na razie – cieszą te nastrojowe ballady, niech sobie grają. Nic wielkiego, ale gdyby próbowało być większe, to pewnie wiałoby nieszczerością.

REKLAMA