CÓRKA. O samotności i macierzyństwie
Wybór adaptacji poczytnej powieści na materiał dla reżyserskiego debiutu nie jest raczej najbezpieczniejszy. Debiutująca za kamerą pełnego metrażu do wszystkich innych wyzwań w trakcie pierwszej realizacji dokłada sobie od razu nieuchronne porównania do pierwowzoru literackiego, a także wyzwanie przekonującego przełożenia materii słowa na materię obrazów, przy równoczesnym oddaniu sensu przedstawianej fabuły. Sprawa wygląda natomiast jeszcze poważniej, gdy mówimy o debiucie reżyserskim aktorki, dotychczas zdobywającej doświadczenie na innym polu i wchodzącej w rolę z innym kapitałem umiejętności niż, powiedzmy, absolwentka wydziału reżyserii. Wyzwania, jakim jest debiut adaptacją znanej książki, podjęła się jednak Maggie Gyllenhaal (Sekretarka, Mroczny Rrycerz, Przedszkolanka). Bez zbędnych ogródek dotychczas aktorka, dziś reżyserka, rzuciła się na głęboką wodę, ekranizując w gwiazdorskiej obsadzie scenariusz oparty na Córce Eleny Ferrante.
Protagonistką zatytułowanego identycznie jak powieść filmu jest Leda Caruso, profesorka komparatystyki na amerykańskiej uczelni, przyjeżdżająca na urlop na grecką wyspę. Bardzo szybko na plaży natrafia na sporą, spowitą raczej szemraną aurą grupę, w której jej uwagę przykuwa matka kilkunastoletniej Eleny, Nina. Młodsza kobieta rozbudza w Ledzie nie do końca sprecyzowane emocje – dwie kobiety zaczyna łączyć mieszanina fascynacji, specyficznego pokrewieństwa dusz i międzypokoleniowej nostalgii kobiety w średnim wieku za dawną młodością. Jakkolwiek nie opisać by tej relacji, wprowadzona w pierwszym kwadransie staje się paliwem fabularnym dla całej narracji, w której Leda próbuje się – mniej lub bardziej poradnie – odnaleźć w wakacyjnej samotności, gnębiona wspomnieniami, trawiona żalem za dawne błędy i niepokojona niewypowiedzianą groźbą ze strony rządzącej okolicą grupy, do której należy mąż Niny.
Gyllenhaal zręcznie przeplata poszczególne wątki i tworzy sugestywną, ale nienachalną konstrukcję opartą o płynne przenikanie się teraźniejszości z retrospekcjami i dłuższe, precyzyjnie komponowane sceny ukazujące niewysłowione zmagania głównej bohaterki z kolejnymi falami smutku. W efekcie tworzy wyraziste studium samotności, z którego w miarę rozwoju akcji wyłania się szerszy temat, jakim jest refleksja na temat macierzyństwa i problemów z odnalezieniem się w tej roli. Obserwowanie przez Ledę Niny i małej Eleny zazębia się regularnie z jej wspomnieniami dotyczącymi własnych problemów z dwójką córek – Biancą i Marthą – a paralela budowana pomiędzy obydwiema sytuacjami staje się ze sceny na scenę coraz bardziej niepokojąca. Scenariusz pracuje systematycznie na spięcie tego, co jest i co było, w dialektyczną całość – chwila obecna zarówno rodzi się z przeszłości, jak i domyka jej sens.
Ta konstrukcja porusza się wokół trzech bohaterek – teraźniejszej i dawnej Ledy oraz Niny. Ta ostatnia pełni tu funkcję swoistego katalizatora wspomnień, ale również dowodu na uniwersalność, tkwiącą w jednostkowej, osobistej historii Caruso. Gyllenhaal przygląda się Ninie z perspektywy starszej bohaterki, tworząc między wcielającymi się w nie aktorkami – Olivią Colman i Dakotą Johnson – ciekawe napięcie, podszyte homoerotyzmem oraz rodzajem drapieżności. Tę płaszczyznę, w której Johnson staje się personifikacją zmysłowej młodości spętanej przez macierzyństwo, kontrapunktuje wątek przeszłości Ledy, granej w tych segmentach przez Jesse Buckley – zupełnie odmiennie od Johnson operującej fizycznością i wydobywającej z de facto tej samej sytuacji osaczenia przez rolę matki raczej kontekst codziennej i jałowej, nieprzystającej do ambicji młodej intelektualistki harówki. Obydwa warianty figury młodej matki orbitują z kolei wokół kreowanej przez Colman postaci dojrzałej i przynajmniej z pozoru spełnionej kobiety, która pod maską nienagannych manier i dobrotliwego uśmiechu skrywa mroczne sekrety i frustracje. Każda z trzech aktorek wykonuje swoje zadanie bez zarzutu, jednak wybija się tu w sposób oczywisty Colman, tworząca kolejną bezbłędnie wygrywającą drobne gesty dyskomfortu i niepewności kreację, autonomiczną i w pełni wyrastającą ze scenariusza, a równocześnie na swój sposób typowo „Colmanowską”.
Niewątpliwy atut Córki, jaki stanowią trzy występy aktorskie, należy też wpisać na konto zasług reżyserki, która nie tylko sprawnie poprowadziła każdą z obdarzonych różnymi temperamentami i atutami aktorek, ale przede wszystkim spięła ich grę w swojej koncepcji. Córka nie jest mechaniczną adaptacją historii na ruchome obrazy, ale posiada wyraźny sznyt autorski, odcinający zazwyczaj naprawdę udane filmy walczące o branżowe laury od poprawnych historyjek przeznaczonych na ekrany telewizorów lub komputerów. Portretując kobiece doświadczenie, Gyllenhaal uderza momentami w Almodóvarowskie tony, nadając swojej opowieści słodko-gorzki ton i równoważąc ciężar rozterek lżejszymi, humorystycznymi akcentami (w których niezawodnie błyszczy Olivia Colman), by potem umiejętnie wykreować nieco delikatnie oniryczny nastrój zacierania się planów czasowych, gdy ciężar narracji przenosi się na retrospekcje. Nie przeszkadza nawet zbytnio fakt, że w końcowych aktach filmu reżyserka może nieco nazbyt zawierza klasycznym formułom kina obyczajowego opartego na mocnych akcentach podbijających wewnętrzne rozterki postaci. Tam, gdzie zadyszkę łapie formuła opowiadania, sytuację ratuje operatorski kunszt Hélène Louvart (m.in. Szczęśliwy Lazzaro, Niewidoczne życie sióstr Gusmao) – jej klimatyczne, intymne zdjęcia budują poczucie nieustannej bliskości z główną bohaterką, którą nie tyle oglądamy, co towarzyszymy jej na malowniczej śródziemnomorskiej wyspie.
Mówiąc najkrócej, Córka to bardzo udany formalnie i interesujący treścią film. Trudno nie zauważyć, że film Gyllenhaal przesycony jest kobiecą perspektywą, odcinającą się wyraziście od już coraz mniej domyślnego, męskiego spojrzenia na ciała i emocje postaci. Gyllenhaal za Ferrante zostawia na boku stereotypy i wyświechtane komunały na temat macierzyństwa i doświadczenia kobiety wobec tej sfery życia, stawiając na zniuansowane i pogłębione studium doświadczenia głównej bohaterki. Nie ma tu moralizatorstwa, nie ma łatwych rozwiązań ani oceniania wyborów moralnych – dostajemy wielowymiarową opowieść o matkach i córkach w stanie surowym, nieupudrowanym i wyłamującym się z konserwatywnych stereotypów. Córka to film feministyczny w „łagodnym” wydaniu – autorka pożytkuje krytyczne refleksje i rewizje dotyczące płci kulturowej w klasycznie przystępnej formule estetycznej. Nie ma tu rewolucyjnego wywracania, ale jest za to solidne przemyślenie tematu w ramach jakościowego mainstreamu.