CONTRATIEMPO, czyli jak (nie) oszukiwać widza
Do Contratiempo, hiszpańskiego dreszczowca z 2017 roku, przywiodły mnie wysokie oceny użytkowników popularnych portali internetowych i co najmniej kilkanaście poleceń osób lubujących się w kryminałach i thrillerach. Mój spersonalizowany netfliksowy panel również bez przerwy wpychał tytuł na listę filmów, które powinny mi się spodobać. Nie pozostało więc nic innego, jak dać szansę hiszpańskiej produkcji. Na nadmiar thrillerów nie można narzekać. Mija kilkanaście dni od seansu, a ja nadal nie mogę zrozumieć tak wysokich ocen filmu. Co więcej – ciągle nie wierzę, że jego zakończenie naprawdę może się podobać.
Recenzja zawiera spojlery.
Od samego początku film Oriola Paulo razi niebywałą sztucznością. Do końca seansu miałem wrażenie, że oglądam prezentację sklepu meblowego lub przedłużony spot reklamowy nowej linii odzieżowej dla stałych bywalców restauracji serwujących kuchnię fusion. Scenografia, kostiumy i aktor Mario Casas, wykonawca głównej roli, wyglądają sterylnie i nieskazitelnie do tego stopnia, że można pomyśleć, że ogląda się nie brudny, gęsty thriller, ale turecką telenowelę. Jak mniemam, ten styl miał pewnie nawiązywać do eleganckich i wizualnie dopieszczonych filmów Davida Finchera, jednak efekt jest dokładnie odwrotny, a ja nie byłem w stanie nawet przez ułamek sekundy polubić głównego bohatera, który wyglądał, jakby trafił do obrazu prosto z planu sesji zdjęciowej magazynu mody. No dobrze, może taki był zamysł, może tak miało być. Że to z wierzchu wymuskany przystojniak, który w środku jest zgniły jak kanapka w plecaku po wakacjach. Tylko dlaczego kogoś takiego czynić głównym bohaterem filmu? Przecież wraz z rozwojem fabuły człowiek tylko czeka, żeby ten gość dostał porządny wpiernicz za to, jaki jest. Antybohaterów też trzeba umieć napisać i nie będę oryginalny, przywołując pierwszy lepszy przykład: Hannibala Lectera w jakiejkolwiek filmowej wersji – czy tej lepszej, czy tej gorszej. Nie chodzi o to, że bohater Contratiempo nie ma startu do Lectera. Chodzi o to, że bohater Contratiempo jest jednym z najgorzej wymyślonych, napisanych i zagranych głównych bohaterów w historii thrillerów. Nie ma żadnych cech osobowości, żadnych ciekawych atrybutów, nie ma kręgosłupa, nie ma motywacji – poza uniknięciem kary. A to naprawdę niewiele.
Rzućmy więc okiem na fabułę. Młody biznesmen czeka w pokoju hotelowym na przyjazd pani adwokat, która ma pomóc mu wybronić się w sprawie morderstwa swojej kochanki, o które jest oskarżony. Mają zaledwie trzy godziny na ustalenie zeznań. Sądu nie obchodzi prawda, lecz dowody. Zegar zaczyna tykać, biznesmen opowiada swoją wersje zdarzeń, a prawniczka zaczyna wyciągać z niego kolejne fakty. Jak to zwykle bywa, prawda okazuje się bardziej skomplikowana niż na pierwszy rzut oka. Dość szybko przekonujemy się, że bohater skrywa pewien mroczny sekret… no cóż, nie jest to nic odkrywczego, ale sprawdza się. Problemem nie jest sama historia, tylko waga, jaką scenarzysta przywiązuje do konieczności zaskakiwania widza i robienia go w konia. Jak wspomniałem wyżej, poznajemy bohatera jako niewiernego męża. Pamiętacie Fatalne zauroczenie z Douglasem? Pamiętacie to napięcie, to uwodzenie, to stopniowe łamanie się Douglasa, który na początku jawił się jako dobry facet, głowa rodziny, który wykorzystuje chwilę nieobecności żony, by pozwolić sobie na krótki, przygodny romans jako lekarstwo na życiową rutynę? No właśnie – pogarda do jego postaci rosła stopniowo, pomału, a motywacje psychopatycznej Glenn Close okazywały się zaskakująco słuszne. Tutaj na wstępie dostajemy bohatera, który zdradza żonę, lubuje się w luksusie i chce wykręcić od wszystkiego, wychodząc bez szwanku.
Zresztą niewiele więcej można powiedzieć o pozostałych postaciach, bo są zaledwie kukłami rozmieszczonymi w poszczególnych punktach intrygi, która jest tutaj najważniejsza. Scenarzysta (i jednocześnie reżyser) jest tak zaabsorbowany konstruowaniem scenariusza pełnego zwrotów akcji, że zapomina o wszystkim innym. Nie potrzebuje ludzi z krwi i kości do opowiedzenia swojej historii. Nie pozwala nam się zaangażować lub polubić jakiejkolwiek postaci. Te są tutaj nośnikami dialogów, które opisują sytuacje i nie służą niczemu więcej. Chyba nawet wiem, jak to było, bo sam często tak robię (po czym wrzucam to do szuflady i zapominam): scenarzysta siedział i rozważał, jakby tu zrobić film, którego zakończenie zwali wszystkich z nóg. Wszystko inne nie miało znaczenia. Chodziło tylko o to, żeby wyprowadzić widza w pole, zamieszać, namieszać i na końcu dowalić coś na zasadzie: „No, tego się nie spodziewaliście, nie?”. Przy takim podejściu filmowa historia potrzebuje postaci tylko w takim stopniu, w jakim gry RPG potrzebują NPC-ów. Mają powiedzieć swoją kwestię, a potem stać na drugim planie, nie zajmując się kompletnie niczym.