COMBAT SHOCK. Amerykańskie koszmary
Gdyby postrzegać nasze czasy wyłącznie przez pryzmat rozrywkowych filmów i seriali, jakie przewijają się przez ekrany, można by pomyśleć, że żyjemy w amerykańskich latach 80. minionego wieku. Serial Stranger Things, dwuczęściowe To i wiele innych tytułów, przywoływały wyidealizowany, zapisany w pop-kulturze obraz tamtej dekady. Aż nieoczekiwanie do kin wtargnął Joker Toda Phillipsa i przypomniał, że amerykańskie lata 80. to nie tylko słońce i choinka. To także dekada ostrych cięć budżetowych, walki rządu ze związkami zawodowymi i wielu życiowych dramatów. Kino hollywoodzkie niechętnie ukazywało te problemy z punktu widzenia szarego człowieka. Co innego produkcje niezależne. American Nightmares (1984) Buddy’ego Giovinazzo, bardziej znany pod tytułem Combat Shock, z intensywnością horroru eksploatuje patologie post-wietnamskiej Ameryki.
Bracia Buddy i Rick Giovinazzo wywodzą się z rodziny włoskich muzykantów. Ich ojciec dorabiał grając na weselach, a chłopcy, gdy tylko opanowali instrumenty, zaczęli występować wraz z nim. Gdy weszli w wiek nastoletni, założyli własną kapelę wykonującą muzykę rockową i jazzową. Otwarło to przed nimi furtkę do pierwszych prób z kamerą: zaczęli kręcić własne teledyski. Pasja rozwijała się w tempie ekspresowym i już niebawem zdolni młodzieńcy realizowali pierwsze krótkie metraże.
Po zapoznaniu się z niskobudżetowymi produkcjami Johna Watersa, Buddy doszedł do wniosku, iż nakręcenie pełnometrażowego filmu z przeznaczeniem do niezależnej dystrybucji, nie jest w zasadzie niczym trudnym. Wystarczy mieć nieco gotówki i zapał. Na budżet, zamknięty w 40 tys. dolarów, częściowo przeznaczył kwotę otrzymaną w prezencie ślubnym, resztę zaś pokrył z pieniędzy zarobionych graniem na weselach i udzielaniem lekcji muzyki. W głównej roli obsadził swojego brata Ricka, który stworzył także posępną, syntezatorową ścieżkę dźwiękową. Pozostałe role zagrali: ojciec reżysera (wcielił się w jeńca w wietnamskim obozie), znajomi oraz aktorzy lokalnego teatru. Planem zdjęciowym stały się brudne ulice Brooklynu oraz Staten Island, której plenery „zagrały” w filmie wietnamską dżunglę. Któż by pomyślał, że to skromne przedsięwzięcie sympatycznej, muzykalnej rodzinki z Brooklynu, okaże się jednym z najbardziej przygnębiających filmów świata?
Debiut Giovinazzo, w pierwotnej wersji zatytułowany Amerykańskie koszmary, to najprawdziwszy horror egzystencjalny. “Ejtisowa” Ameryka jawi się w nim jako dziewiąty krąg piekieł, z którego nie ma ucieczki. W sposobie obrazowania brudnych ulic Nowego Jorku doszukiwano się wpływów Taksówkarza – to z pewnością ważny trop, acz Giovinazzo do dziś jest zdania, że Scorsese poszedł na kompromis domykając film absurdalnym happy endem, łagodzącym brutalną wymowę całości. W jego własnej wizji na takie ani żadne inne pocieszenie nie będzie miejsca. Gdy wkrótce po premierze Combat Shock zostanie wyświetlony podczas Fantasia Film Festival, Mitch Davis zapowie jego projekcję wymownymi słowami: „Koniec zabawy!” („The fun stops here!”).
Geniusz Combat Shock – filmu teoretycznie będącego w zasięgu możliwości realizacyjnych każdego filmowca-amatora – polega na wypunktowaniu największych mankamentów codziennego życia w erze post-wietnamskiej i skoncentrowania ich w postaci hiper-naturalistycznego, obejmującego każdy aspekt egzystencji koszmaru na jawie. Głównym bohaterem jest Frankie Dunlan – weteran wojny w Wietnamie, borykający się z zespołem stresu pourazowego i biedą. Wraz z rodziną mieszka w kwaterze wyglądającej na specjalnie zaprojektowaną w celu uniemożliwienia egzystencji jej lokatorom. Nocami prześladują go wojenne koszmary, dniami – jodłujący płacz dziecka (nieludzko zdeformowanego wskutek kontaktu ojcowskiego organizmu z agent orange) i lament żony narzekającej na permanentny brak pieniędzy. Frankie wychodzi z domu w poszukiwaniu pracy – widok kolejki do pośredniaka, długiej jak Most Brooklyński, w mig pozbawia złudzeń co do jej znalezienia. Jego ojciec, święcie wierząc, że syn poległ na wojnie, odmawia mu pomocy materialnej. Frankie odbywa odyseję po przeżartych rozkładem ulicach Nowego Jorku – wylęgarni ulicznego syfu, bandytyzmu, narkomanii i dziecięcej prostytucji. Każdy kolejny krok sukcesywnie pogrąża go w bagnie amerykańskiego koszmaru. W pewnym momencie Frankie wchodzi w posiadanie broni. Od tego momentu droga ku wybudzeniu z koszmaru będzie już krótka. I bardzo prosta…
Giovinazzo kojarzy te wszystkie traumy z toposami znanymi z Odysei Homera. Żona i syn Frankie’go jałowo wyczekują powrotu bohatera z wojny, w której mentalnie pozostał na wieki wieków. W swej wędrówce po wielkomiejskim bezkresie natyka się on na zamieszkałe tam potwory – odrażające odpady społeczeństwa. Jego „Itaką” jest brudne, zagrzybione mieszkanie, gdzie standardy życia wyznacza niedomyta łazienka, wiecznie śnieżący telewizor i zepsute mleko w lodówce. Żona, „Penelopa”, to nieatrakcyjna, wiecznie ujadająca jędza. Synem, „Telemachem”, jest mały zdeformowany mutant, który budzi skojarzenie z niemowlęciem z Ereaserhead Lyncha, a właściwie – zgodnie z założeniem twórcy efektów specjalnych, Ralpha Cordero – przypomina „humanoidalną wersję naćpanego E.T.”. Monotonne sceny błądzenia wśród miejskiej infrastruktury uwypuklają całą beznadzieję życia i zapętlenie w depresji. Pełen przemocy finał strukturalnie odpowiada początkowym brutalnym scenom z Wietnamu, jakby za pomocą tej krwawej ramy Giovinazzo chciał pokazać początek i koniec koszmaru, jego przyczynę i ostateczny skutek. Film zawieszony jest gdzieś na granicy posępnego naturalizmu i psychodeli, ukazując przepływ rzeczywistości przez zdruzgotaną świadomość Franka; wymownie widać to w scenie, gdy wspomnienia z Wietnamu wyświetlają się na jego twarzy na podobieństwo filmu z projektora. W całym Combat Shock nie ma choćby jednego ujęcia, w które wkradłby się jakiś radosny akcent. Wszystko jest zdezelowane, zniszczone, pokryte grubymi warstwami brudu. Także główny bohater. Bo i po cóż o siebie dbać będąc ciałem bez duszy, którą zabrała wojna.
Depresyjność i brutalność American Nightmares postawiła przed trudnym wyborem nawet szefów wytwórni Troma, która w 1986 roku przyjęła film Giovinazzo do dystrybucji. Kaufman i Herz dokonali cięć, ocenzurowali nieznacznie scenę końcowej jatki i dodali w prologu… muzykę Prokofiewa z filmu Aleksander Newski Eisensteina. Zmiana tytułu na Combat Shock również była decyzją Tromy, próbującej sprzedać Amerykańskie koszmary jako wojenne kino akcji w klimatach Rambo, czego świadectwem do dziś pozostaje kultowy plakat, raczej swobodnie odnoszący się do treści filmu.
Od niedawna pierwotną wersję pod oryginalnym tytułem można podziwiać dzięki wydaniom DVD i Blu Ray. Jest to kino niezbyt przyjemne, wcierające widza dosłownie w beton, ale chyba wciąż aktualne, gdyż wyeksponowane w nim problemy bliskie są w pewnym stopniu także współczesnemu mieszkańcowi Zachodu. Świadczy o tym niejako sukces Jokera. Nim dzieło Phillipsa na dobre wywoła rewolucję w świecie kina komercyjnego, wypełniając multipleksy brutalnymi spektaklami obłędu i przemocy, pamiętajmy o kinie niezależnym, które nad ludzkim nieszczęściem pochylało się już 35 lat temu. Kinie surowym, twardym, rozwodzącym się o życiu z poziomu rozpadającego się trepa. Kinie takim, jak Combat Shock Giovinazzo.