search
REKLAMA
Recenzje

COBRA – 30-lecie filmu

Jacek Lubiński

24 maja 2016

REKLAMA

Tekst zadedykowany jest małej Cobrze Nikicie Kuźmie.

Wstajesz i jesteś od razu gotowy do walki ze złem drzemiącym pośród społeczeństwa. Zakładając oczywiście, że w ogóle się kładłeś, bo przecież kto jak kto, ale ty nie potrzebujesz przykładać głowy do poduszki. Jedzenia też nie, dlatego mimo że innym radzisz odżywiać się jak najzdrowiej, sam zjadasz jedynie kawałek z kawałka pizzy wyjętej wprost z zamrażalnika – choć jest przynajmniej siedem dni po dacie ważności do spożycia, starczy ci na cały kolejny tydzień pełen wrażeń i zaprowadzania porządku. I Thor jeden raczy wiedzieć jak przy takiej diecie udało ci się wyrobić taką masę mięśni. Cóż, jesteś po prostu wystarczająco zajebisty, by mięśnie same się wyrabiały – rzecz jasna w trakcie snu, którego nie było.

Nie myjesz się również, bo ludzie… przepraszam, legendy elitarnego wydziału policji, takie jak ty, nie potrzebują czegoś tak prozaicznego jak mydło czy pasta do zębów. Przecież i tak nie cuchniesz, bo się nie pocisz. Co więcej, czujesz się wręcz zobligowany do tego, aby przed wyjściem spryskać się sztucznym potem, który sprawi, że choć trochę będzie po tobie widać jakikolwiek wysiłek. Najważniejsze jednak, że z odpowiednio nawodnionym torsem i pachami będziesz wyglądał po prostu przekozacko – zwłaszcza w znoszonych dżinsach i czarnym podkoszulku, którego oczywiście nie zmieniasz, bo nie ma takiej potrzeby. W szafie zresztą masz jedynie te same, jednolicie smoliste komplety, na wypadek gdyby bandyci popsuli ci podstawowy lub zabrudziłbyś go sobie na biało.

Do pełni szczęścia chwytasz jeszcze przyciemnione szkła, które nosisz 24/7, szczególnie nocą, żeby lepiej widzieć. Zdejmujesz je tylko w kryzysowych sytuacjach, aby podkreślić powagę sytuacji i twoje przejęcie się nią. Szczęśliwie rzadko co robi na tobie wrażenie, zatem okulary są praktycznie przyklejone do twojej twarzy, podwyższając twój poziom zajebistości i siłę twego nieprzeniknionego spojrzenia. No dobra, czasami jeszcze użyjesz ich jako lustra – by sprawdzić, czy wiecznie międlona w ustach zapałka nie zmokła już doszczętnie lub, co gorsza, nie zarysowała ci aby dziąseł. Czasem przychodzi ci bowiem zapomnieć, że nie możesz ich sobie zarysować, bo nie jesteś byle śmiertelnikiem. Jesteś budzącym grozę porucznikiem Marionem Cobrettim – czyli w skrócie pieprzoną Cobrą.

I jak przystało na pieprzoną Cobrę, wsiadasz do swojego wypasionego, pancernego auta, które na kilometr pali pewnie z pięć galonów i normalnie powinno stać w Muzeum Wojska Polskiego, ale ty pomykasz nim ulicami, czując się jak w domu. Wrzucasz zatem pierwszy i jedyny znany ci bieg, i nie bacząc na trącące kiczem montaże z udziałem robotów (sic!), ruszasz w miasto, by szerzyć sprawiedliwość, miłość i dobre uczynki. Wszystko to czynisz oczywiście za pomocą niestandardowej broni i najwcześniej późnym popołudniem, by uniknąć korków oraz kompletnie nierozumiejącego cię szefostwa. Cóż, i tak masz przecież wolną rękę w metodzie swoich działań, na które sam sobie w końcu dałeś przyzwolenie…

cobra
Oh yeah

Mówisz, że nikogo się nie boisz,
Że jak przyjdą po nas to ich zjesz

Żarty na bok, lecz śmiem wątpić, aby powyższy opis różnił się jakoś znacząco od pierwotnej wersji autorskiego scenariusza Sylvestra Stallone’a. Scenariusza, z którego koniec końców wyłoniła się ikoniczna postać kina akcji lat 80. W tym zresztą tkwi największa siła jego Kobry z 1986 roku – w wizerunku, który znacząco przerasta sam film. Wizerunku na tyle przebojowego i ryjącego baniak, że aż pięć lat zabrało Arnoldowi Schwarzeggenerowi stworzenie podobnie niezapomnianego imidżu (dla niekumatych – T2). Sam Sly z kolei, choć w tej samej dekadzie dał światu Johna Rambo, podkręconą na maksa wersję Rocky’ego, sympatycznego Raymonda Tango i Lincolna Hawka oraz wystąpił w bardzo podobnej roli (z bródką!) w zdecydowanie ambitniejszym Nocnym jastrzębiu, to nie zdołał nawet zbliżyć się do ociekającej testosteronem mitycznej Cobry.

Jej echa i podobnie radosne podejście do życia przejawiają co prawda John Spartan z Człowieka demolki oraz, przede wszystkim, komiksowy sędzia Dredd. Jednak były to postaci już zbyt plastikowe, osadzone w podobnie absurdalnym świecie przyszłości, a i kolejne dziesięciolecie raczej nie służyło równie dobrze karierze Włoskiego Ogiera. Cobretti – jedyna nadzieja białych, panikujących na widok broni obywateli amerykańskich (acz społeczeństwo szybko doczekało się także wersji negro o twarzy Freda Williamsona) – to perfekcyjnie surowy, nie wyobrażający sobie nawet słowa sprzeciwu twór swoich czasów, jaki błyskawicznie popadł w śmieszność tuż po zmianie dotychczasowego porządku świata (czyli w przeciągu kilku zaledwie lat, podczas których dzielnie brylował na listach wszech czasów TOP 10 VHS).

Ta niemalże grobowa powaga – Stallone z miną pokerzysty pali tu nawet najprostsze, i tak już niezbyt wyszukane żarty – stanowi dziś jego największą słabość. I niestety nie jedyną. Można by co prawda napisać, że z gówna bata nie ukręcisz, materiał wyjściowy ma bowiem swoje korzenie na kartach powieści Pauli Gosling. Powieści, którą Hollywood adaptowało dwukrotnie, z równie marnym skutkiem. Wpierw Sly otrzymał za Cobrę aż sześć nominacji do Złotych Malin, a po X latach trzy nominacje do tej niesławnej nagrody złapała Czysta gra (również tytuł książki), w której jedyną atrakcją były wdzięki reklamującej wtedy Pepsi Cindy Crawford. Dość powiedzieć, że kino nigdy więcej nie sięgnęło już po twórczość Gosling, choć ta ani do najsłabszych, ani do najmniej płodnych nie należy.

cobra2
Kontrola drogowa

Liście z drzew spadają masłem na dół,
Ty w tej samej kurtce szósty rok

Problem tkwił zatem głównie w wybujałym ego aktora, który scenarzystą wybitnym, mimo oscarowego wyróżnienia na koncie, nigdy nie był. Jego ekstrawaganckie pomysły, jakich gotowy film i tak nie wykorzystuje przecież, to pokłosie innego projektu, w którym Sly ostatecznie… nie zagrał. Mowa o Gliniarzu z Beverly Hills, który finalnie rozsławił ryło Eddiego Murphy’ego. Jeśli wierzyć plotkom, Stallone pokłócił się wtedy z producentami o… rodzaj soku, który miał czekać na niego w przyczepie. Jeśli im nie wierzyć, wtedy Stalowy Sylwek jawi się jako podobnie narcystyczny koleś, który po prostu zagalopował się w twórczym kierunku projektu, po czym spakował manatki, zapisał się do szkółki Zen i z innym studiem nakręcił to samo, tylko inaczej. Mocno inaczej.

Na tyle inaczej, że końcowy kształt filmu, jaki podpisał swoim nazwiskiem (nieżyjący już) twórca Tombstone, George P. Cosmatos, został pocięty o blisko pół godziny materiału tylko po to, aby zwiększyć kasowe wyniki i uniknąć kategorii X. Śmieszy to trochę, kiedy przyrównamy Cobrę do innych filmów tamtego okresu – nie jest ani przesadnie drastyczna, ani też wyjątkowo krwawa lub do cna przepełniona fuckami bądź cyckami. To film wręcz zadziwiająco grzeczny, nieefektowny jak na temat, z którym próbuje się mierzyć. Ale stało się, i gdzieś tam krąży ponoć nieoficjalnie wersja robocza, która przypuszczalnie jest lepsza nie tyle pod względami czysto estetycznymi, co głównie fabularnymi.

No tak, fabuła… jest tu w sumie jakaś. Nie żeby można się było czegoś konkretnego spodziewać po stróżach prawa z magicznych eighties, lecz nawet i na tym polu Cobra znacząco obniża standardy. Mamy zatem przypadkowe scenki z udziałem tytułowego gliny, który zawsze i o każdej porze wygląda tak, jakby zwyczajnie miał wyjebane na cały świat. Mamy seryjnego mordercę o przydomku Nocny Rzeźnik (dobrze, że nie Rzeźny Nocnik), który morduje kogo popadnie w ramach dbania o Nowy Porządek, jaki jeszcze nie nadszedł, ale już wkrótce stanie się prawdą. Jest kret w policji i krew na ulicach. Jest i heroina do uratowania – ówczesna żona Sly’a, Brigitte Nielsen, która rok później napsuje krwi Murphy’emu w sequelu Gliniarza z B. H. – która przypadkiem i w bardzo głupi sposób staje się świadkiem drogowego zatoru, jaki okazuje się miejscem zbrodni. I gdzieś w tym wszystkim sekta milczących statystów – miłośników motocykli i straży pożarnej, którzy spotykają się w opuszczonych miejscach, by sobie radośnie podzwonić toporkami do taktu kompletnie bezjajecznego motywu przewodniego.

cobra3
Pilnowanie porządku

Jesteś gwiazdą w ciemności,
Mistrzem świata w radości

I wszystko to tak beznamiętnie połączone i płasko zapodane, jak w akapicie wyżej. Chemia między bohaterami zatem nie istnieje, a relacje Sly vs reszta obsady są tak podręcznikowe, że trudno je jakkolwiek brać na poważnie, mimo że film właśnie tak nam je serwuje: na zimno i bez popity. Nawiązujący się więc w tle płomienny romans rodzi się w ogromnych bólach, które udzielają się zarówno chodzącemu z kijem w dupie Cobrettiemu, jak i widzowi, który nie jest w stanie stwierdzić, czy to może jej urok, czy już tylko Maybelline. Nawet kwadratowa, jak zawsze koszmarnie przerażająca twarz Briana Thompsona (prywatnie bardzo przyjaznego człowieka), który chodzi ze specjalnie zaprojektowanym na potrzeby filmu, charakterystycznym nożem z kolcami, sprowadza się do roli mięsa armatniego, więc potyczka z nim – w zamierzeniu epicki finał w hucie – to kolejny element tej produkcji, który trzeba po prostu odhaczyć w drodze do napisów końcowych.

Bezbarwna jest tu nawet muzyka, za którą odpowiada imiennik Stallone’a – Levay. Zważywszy na niezwykle kolorową, pełną być może odrobinę tandetnych, ale zawsze chwytliwych tematów epokę, jest to co najmniej zastanawiające. Dobrze zatem, że na ścieżce dźwiękowej znajdziemy parę odpowiednio atrakcyjnych hitów śpiewanych. Aczkolwiek i one w zderzeniu z ekranowymi wydarzeniami potrafią czasem przyprawić o ból uzębienia. I radośnie zaludniający kina plebs poczuł to wszystko chyba nosem, gdyż w obu tych sferach Cobra uznawana była za rozczarowanie już w chwili premiery. Koniec końców zarobiła oczywiście na siebie, w samych tylko Stanach podwajając swój 25-milionowy budżet, a wraz z przychodami z rynku domowego dobijając do blisko dwustu zielonych baniek na całym świecie. Po Sly’u każdy spodziewał się chyba jednak ciut więcej, mimo iż kultu porucznika Cobretti nie szło już zatrzymać, a po 30 latach zwyczajnie nie wypada negować.

Obecnie jego duch wciąż widoczny jest na dużym ekranie – chociażby w takich hołdach dla X muzy, jak Drive Nicolasa Windinga Refna (nie mylić z Driven ze… Stallonem), gdzie Ryan Gosling popierdala z wykałaczką w zębach i jest równie rozmowny, co Stallone za swoich najlepszych lat. I uczciwie trzeba przyznać, że to on, towarzysząca mu otoczka i oryginalne gadżety „robią” ten film. Auto Mercury, rocznik 1950 z prywatnego garażu gwiazdora; karabin maszynowy Jati-Matic z laserowym celownikiem; Colt Gold Cup National Match 1911 zatknięty za pas w taki sposób, że w razie wypadku odstrzeliłby właścicielowi jaja wraz z przyległościami; czy w końcu klasyczne Ray-Bany model 3030 – to wszystko składa się na mega cool bohatera, którego epa osiąga takie wyżyny, że nawet w dobie szeroko pojętego realizmu jest to hiroł, którego chce się oglądać na ekranie i chciałoby się widzieć też na ulicy.

cobra4
Nadzór ruchu

Jesteś alfą omegą, hymnem, kolędą
Oto cały ty.

I, paradoksalnie, dziurawa jak sto skurwysynów historia bardzo ułatwia mu to zadanie wbicia się w świadomość odbiorcy. Półtoragodzinny seans mija błyskawicznie, niespecjalnie nuży i nawet śledzi się go z jako takim zaangażowaniem. A pojedyncze elementy składowe lub sceny – jak obowiązkowy pościg z synchronicznymi wyskokami w powietrze (Kalifornia!) – cieszą oko, nawet jeśli niekoniecznie mózg. Toporne to wszystko i, co gorsza, pozbawione luzu, jaki cechował jankeską kinematografię ery Reagana. Ale, jak na ironię, dające sporo funu, masochistycznej wręcz frajdy, by nie rzucić wyświechtanym sloganem pokroju „grzesznej przyjemności”.

To wszystko plus kilka niezapomnianych one-linerów („Tutaj prawo się kończy, a ja zaczynam” lub „Jesteś chorobą, a ja lekarstwem” – oba wymawiane rzecz jasna z charyzmą tłuczka do mięsa) czynią z Cobry nadal jedyne w swoim rodzaju przeżycie. To odrobinę tandetny relikt przeszłości, i owszem. Ale także pociesznie bezpardonowy akcyjniak, w którym nie liczy się to, kogo nasze „silne ramię prawa” uratuje, ale to, ile trupów dotychczas położyło i co zrobi z kolejnymi… Na pohybel psycholom, świnko!

korekta: Kornelia Farynowska

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA