CICHA ZIEMIA. Męczeni słońcem
Polskie filmy są często oceniane przez rodzimą widownię i krytykę z dziwacznym relatywizmem, który najbardziej lapidarnie ujmuje fraza „jak na polski film”, dodawana do przymiotnika oceniającego. Taki handicap, każący oceniać polskie filmy inaczej niż „zagraniczne” – czy surowiej, czy łagodniej, to zależy od układu gwiazd, kierunku wiatru i użytej do wstawania nogi osoby oceniającej – często przeszkadza w patrzeniu na rodzimą kinematografię jako po prostu jedną z wielu europejskich/światowych, całkiem zresztą silną. Kinematografię, która nie musi kisić się w sosie szarych blokowisk, alkoholowych oparów i półperyferyjnej stagnacji, ale może z powodzeniem tworzyć opowieści uniwersalne, podejmujące tematy polityczne szersze niż lokalne małostkowości i wchodzące w dialog nie tylko z zasłużonymi mistrzami polskiego panteonu, ale i międzynarodową (pop)kulturą. W takiej kategorii, w kategoriach „filmu”, a nie „polskiego filmu”, powinny być oceniane szczególnie filmy takie jak Cicha ziemia Agi Woszczyńskiej.
Debiutująca reżyserka zdaje się nawet świadomie dystansować od wspomnianego wyżej zestawu rodzimych tematów i schematów – jej film rozgrywa się w całości na idyllicznej włoskiej wyspie i z Polską ma wspólną tylko narodowość pary głównych bohaterów, którzy zresztą równie dobrze mogliby pochodzić z dowolnego innego kraju dostatniej globalnej Północy. Adam i Anna (nawet imiona są etnicznie neutralne) spędzają urlop na rozgrzanym słońcem wybrzeżu Morza Śródziemnego w wynajętej willi. Od razu okazuje się, że nie wszystko układa się po ich myśli i naprawy wymaga prywatny basen, co mimo pewnego oporu małżeństwo wymusza na właścicielu. Z tego powodu w ich wakacyjnej samotni pojawia się młody robotnik imigrant, co doprowadzi do zdarzenia, które nie tylko zakłóci spokój urlopowiczów, ale i zmusi ich do zmierzenia się ze skrywanymi pod średnioklasową ogładą emocji, również tych wobec siebie samych.
W filmie Woszczyńskiej nie dzieje się z pozoru wiele, od początku jednak panuje gęsta atmosfera, a każdą kolejną sekwencją nabrzmiewają niewypowiedziane napięcia pomiędzy głównymi bohaterami. Zgodnie z tytułem rzadko padają słowa otwarcie odnoszące się do ich problemów, ale miarowe sekwencje pokazujące rutynę ich wypoczynku oraz związku pozwalają dobrze wczuć się w ich sytuację i zrozumieć wagę małych, niemych gestów. Prażące nieubłaganie słońce, generuje niemal fizycznie odczuwany w kadrach Bartosza Świniarskiego upał, spowijający całe miejsce akcji dokuczliwą duchotą. Takie umiejscowienie moralnego dramatu pracuje na zmysłowy odbiór filmu, którego dramaturgia rozgrywa się fundamentalnie na poziomie trudno uchwytnego bezruchu i alienacji. Choć wszechobecna apatia w Cichej ziemi może bywać irytująca, właśnie taka kompozycja, w której dystans między ludźmi zwiększany jest dodatkowo odbierającym siłę skwarem, tworzy unikalny nomen omen klimat opowieści.
Fascynujący dramat
Jest to zaś przede wszystkim historia o zobojętnieniu i odcięciu się tej lepiej sytuowanej części świata od problemów jego reszty i o zmaganiu sytuacji, w której niesterylna i niepoukładana rzeczywistość wdziera się w strefę komfortu pięknych, zamożnych, młodych i białych. Cały czas gdzieś na marginesie życia głównych bohaterów rozgrywa się kryzys migracyjny, a spokój morza jest jedynie złudny. Wszyscy wiedzą, że na tych samych wodach, w których nurkują Anna i Adam, giną osoby próbujące dostać się do Europy, nikt jednak nie chce o tym specjalnie mówić. Pojawienie się przy basenie smagłego robotnika zaburza błogie ignorowanie i uruchamia ciąg zdarzeń wymuszających niezbyt przyjemne autorefleksje bohaterów, wydobywających na światło dzienne ich kompleksy i przywary. Cicha ziemia jest fascynującym dramatem o zmaganiu się z naporem społeczno-politycznej świadomości na komfort europejskiego dobrobytu, dokonującym skrupulatnej wiwisekcji stanu ducha uprzywilejowanej części świata, spychającej uporczywie tę świadomość poza horyzont swojego myślenia za pomocą kapitalistycznej konsumpcji, ale i rasizmu oraz poczucia historycznej wyższości.
Woszczyńska prowadzi taką narrację bardzo inteligentnie, sprawnie unikając mielizn taniej politycznej publicystyki czy moralizatorstwa. Zawierza utalentowanemu i zgranemu duetowi Agnieszki Żulewskiej i Dobromira Dymeckiego, by zagrali targanych dramatycznymi rozterkami bohaterów, nie zmuszając ich przy tym do niepotrzebnych werbalnych eksplikacji. To działa zresztą jako dodatkowe koło ratunkowe, bo akurat sztywne dialogi są najsłabszym elementem filmu, ich stosunkowo niewielka ilość pozwala maskować ten mankament realizacyjnej sprawności twórców. Reżyserka buduje też dość wyraźne nawiązania kinofilskie, wykorzystując kojarzącą się mocno z Turystą Rubena Östlunda fabularną kanwę oraz puszczając oko do kinomanów wprowadzeniem postaci instruktora nurkowania granego przez Jean-Marca Barra. Nie prowadzi to może do specjalnego pogłębienia całokształtu filmu, ale działa dobrze na poziomie zaczepiania uwagi na znanych już motywach, przełamując suchą i skwarną konwencję.
Cicha ziemia nie będzie raczej wielkim hitem. Hermetyczność języka, jakim posługuje się Woszczyńska, będzie prawdopodobnie stanowić dla wielu widzów i widzek zaporę nie do przejścia, a polityczny wydźwięk historii nie jest tak wyrazisty, by ponieść film na fali misyjności czy kontrowersji. Jednak właśnie twórcza odwaga i subtelność wypowiedzi sprawiają, że jest to film tak dobry i ciekawy. To pozycja dobra nie tylko „jak na polski film”, ale po prostu – klasowe kino europejskie, dobrze zrealizowane i świetnie zagrane, pokazujące talent reżyserki, nieskłonnej do powielania stereotypowych motywów.