CIAO ITALIA! Zabawnie, ale bez większej głębi
Ciao Italia! jest całkiem niezłą propozycją na niezobowiązujący wypad do kina, ale raczej nie warto odczekiwać zachwytów, ukrytych mądrości czy bólu brzucha ze śmiechu. Pomysł na film obraca się wokół standardów wojennej komedii romantycznej, celując w prześmiewczy krytycyzm, a zarazem nie wykraczając poza to, co widziało się wcześniej.
Arturo, włoski emigrant próbujący zagrzać sobie jakiś kąt w Ameryce, zakochuje się w pięknej Florze, obiecanej przyszłej żony mafiosa. Układ między seniorami rodów sprawia, że bohaterowi nie pozostaje nic innego, jak zwrócić się bezpośrednio do ojca dziewczyny, by prosić o jej rękę: tym samym udać się na Sycylię, co jest możliwe tylko dzięki przywdzianiu alianckiego munduru. Zostaje wysłany do walk z faszystami, mimo że polityka i wojna są tym, co interesuje go w całej tej historii najmniej.
Nie wszystkie wątki zdają się scenariuszowo sprawnie splatać, jakby reżyser chciał pokazać wojenny rozgardiasz, pozbawiony jawnych działań militarnych, wybuchów czy zabijania, ze zbyt wielu perspektyw, próbując zgrać ze sobą historię miłosną wymuszającą opuszczenie bezpiecznej Ameryki, patriotyczną przypowiastkę o emigracji, refleksję nad czasem dzieciństwa naznaczonym czekaniem na zagarniętego przez światowy konflikt ojca z bohaterami przypominającymi Flipa i Flapa.
Reżyser naigrywa się trochę z Amerykanów, którzy wkroczyli do Sycylii niczym wybawcy, niczym nie zasługując na takie miano, a trochę z Włochów przywiązanych do prowincjonalnych obyczajów i tradycji, bo przecież omyłkowe wylądowanie amerykańskiego oficera w sypialni córki jednego z lokalnych gospodarzy sprawia, iż bierze on alianta w „niewolę”, zamiarując honorowe morderstwo, by oczyścić jej rzekomo splamione imię. Tego typu kabaretowych pomyłek będzie więcej, począwszy od przejęzyczeń, przez potknięcia i absolutnie przypadkowe zbiegi okoliczności, nieporozumienia wynikające z różnych akcentów i języków, skończywszy na typowo gagowych frazach, kiedy w czasie bombardowania jedna staruszka taszczy na plecach figurę Madonny, natomiast jej sąsiad przyciska do piersi odlew postaci Mussoliniego. Bo czymże jest religia i ideologia wobec wojny… znaczy się, wobec wszelakich wątków komediowych? Szkoda, że Ciao Italia! nie okazuje się ostatecznie filmem odczarowującym czasy okupacji i konfliktu zbrojnego, które działy się gdzieś obok codziennego życia Włochów z prowincji. Tendencje do mało wyszukanego, a jednak dosyć bawiącego humoru zawłaszczają potencjał mówienia o czym ważnym.
Niespodziewanie Ciao Italia! zawraca, by pod sam koniec zahaczyć o konwekcję moralitetu wojennego, uderzając tym samym w dosyć patetyczne tony. Mimo że oszczędza się widzowi rasowego, lukrowanego happy endu, ba, nawet dokłada historyczny kontekst uwiarygodniania poprzez napisy końcowe, to dziwny jest to zwrot, kiedy szlachetni muszą ponieść śmierć w imię wyznawanych przez siebie idei. Ma to oczywisty wpływ na głównego bohatera i jego sytuację życiową. Odkrywa on w sobie niespodziewane poczucie obowiązku wobec sycylijskiej ojczyzny. Pif zdaje się kierować bezpośrednio ku satyrze społecznej, nie oszczędzając nikogo – wina leży zarówno po stronie aliantów, którzy udawali, że nie domyślają się konsekwencji oddawania prawowitej władzy w ręce lokalnych bossów (co zarazem okazało się ceną za bezkrwawe przejęcie włoskiej wyspy), jak i Włochów, przaśnie skupionych wobec długoletnich, mafijnych tradycji, które grzmią, iż przetrzymały wszystkich i de facto stanowią prawo.
Niestety, ale Ciao Italia! jest trochę jak strategia promocyjna zastosowana przy tym filmie – dystrybutor zaryzykował umieszczenie na plakatu frazy „W klimacie Życie jest piękne i Jak rozpętałem II wojnę światową”. Czy można o większe niedostosowanie estetyczne i tonalne? Obecność wątku wojennego to ledwie przedsmak do dziwnej mieszanki, jaką obiecuje widzowi ów tekst reklamowy i jaką w rzeczywistości jest ten tytuł.