Chińska mitologia à la Disney Channel. Recenzja serialu AMERICAN BORN CHINESE

Wyobrażacie sobie zderzenie estetyki rodem z Hannah Montana i High School Musical pożenionej z kinem kung-fu w stylu Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka? Jeżeli nie, to odpalajcie Disney+ i włączajcie American Born Chinese. Adaptacja powieści graficznej Gene Luen Yanga jest zaskakującą, momentami kiczowatą, nierówną, ale dającą sporo zabawy produkcją. To jednocześnie serial dla całych rodzin, które jeżeli nie odbiją się od nieco poszatkowanej, trochę nieprzejrzystej narracji, to zaangażują się w losy Jina i jego boskiego przyjaciela Wei-Chena. Nastolatkowie mają bowiem zgoła inne, a tak samo skomplikowane problemy na początku nowego roku szkoły średniej.
Kino wuxia ma w naszej kulturze ten element orientalnej świeżości, która fascynuje i intryguje od lat. Stąd w pokoleniu obecnych 50-, 60-latków fascynacja postacią Bruce’a Lee. Takie produkcje jak Wejście smoka były nie tyle powiewem Zachodu, ile czymś jeszcze większym – kawałkiem zupełnie nowego, niedostępnego świata, diametralnie innej kultury i stylistyki, które rozpalały wyobraźnię. Na tym fenomenie oparta i jednocześnie z nim zderzona jest poniekąd idea American Born Chinese. Serial oprócz estetyki kulturowej Chin podejmuje jednak przede wszystkim problematykę związaną z dojrzewaniem i w tej mierze jest zresztą najmocniejszy. Twórcy szczerze (chociaż bardzo bezpiecznie) ukazują tu problemy współczesnej amerykańskiej młodzieży – od początku widzimy tu jak zwykły, nieco wycofany nastolatek Jin Wang próbuje odnaleźć swoje miejsce w szkolnym społeczeństwie. Istotne w tych staraniach jest jego chińskie pochodzenie. To niejednokrotnie rezonuje w pewnego rodzaju kliszach, stereotypach i kulturowych okowach, z jakimi musi się zderzać. A Jin ma tylko jedno marzenie – wspiąć się na szkolnej drabinie bytów najwyżej, jak się tylko da, i być jednym z tych zwyczajnych spoko kolesi. W tym momencie na jego ścieżce pojawia się Wei-Chen, który okazuje się synem boga: Króla Małp i ma wielką misję o kosmicznych rozmiarach. Oczywiście Jin, wbrew swojej woli i planom, zostaje ważnym jej elementem. Jakby tego było mało, główny bohater musi się borykać z problemami rodzinnymi, trudnymi emocjami, brakiem zrozumienia ze strony kolegów i dorosłych. W tej mierze dzieło Disneya wydaje się najmocniejszy, bo podsypane trochę nostalgią za serialami z początków Disney Channel. Całość nie dociera do jakiejś większej głębi, pozostaje nieco powierzchowna, jednak jako uniwersalna baśń spełnia swoją dydaktyczno-rozrywkową rolę.
Osobnym elementem jest warstwa chińskiej estetyki i mitologii, której jest tu naprawdę sporo. Twórcy bawią się nią, dają nam mnóstwo kopanej frajdy (opakowanej w family friendly otoczkę), wizualnych tropów odnoszących się bezpośrednio do klasyki kina wuxia – zbliżenia na twarze podczas walk, specyficzna estetyka, porozrzucane napisy, prowadzenie narracji. Momentami w tej naprawdę kolorowej zabawie wyziera tandetne i tanie CGI; o dziwo sprawdza się ono, jakby było celowym zabiegiem. Niemniej sam poziom realizacyjny efektów, nie ma co się oszukiwać, nie jest najwyższy. Twórcy na szczęście wycisnęli z tego, co mieli, absolutne maksimum. Aktorsko jest natomiast naprawdę nieźle, zwłaszcza na drugim planie, bo sam główny bohater wydał mi się mimo wszystko niezbyt angażujący, bo kompletnie niewyrazisty. Wiem, że taki był zamiar, bo w trakcie historii Jin przechodzi pewną drogę, jednak gra Wanga mnie nie przekonała. Bawił mnie za to Ching Liu jako Wei-Chen – jego urocza niewinność połączona z rozbrajającym brakiem umiejętności odnalezienia się w ziemskich realiach były jak babeczki z kremem. Dobrze wypadają też rodzice Wanga oraz postacie Sun Wukanga i Byczego Demona, które były dokładnie takie, jak w założonej konwencji powinny być. Nie ma jednak co ukrywać, że każdą swoją ekranową minutę wykradała Michelle Yeoh – jej lekkość, charyzma, błysk w oku są niemal namacalne. To zupełnie inna liga. W niezwykle uroczych, dobrze skontrastowanych bo odwróconych, rolach pojawili się też pozostali członkowie głównej obsady Wszystko wszędzie naraz, czyli Stephanie Hsu i Ke Huy Quan. Wątek tego drugiego, zwłaszcza fabularnie, jest tu poniekąd zbędny – stanowi tylko komentarz do sytuacji Chińczyków w pełnym uprzedzeń i bazujących na stereotypach amerykańskim społeczeństwie, ale przynajmniej w jednym momencie (będącym metakomentarzem do prawdziwych losów aktora nagrodzonego w tym roku Oscarem) pokazuje swój niezwykły dramatyczny talent. Niestety zdarzają się też tak tandetne postacie jak Ji Gong. Przerysowanie, ich umowność wykroczyła tu poza moją skalę dobrego smaku. Wyłapałem nawiązanie do Pijanego mistrza, jednak wypadło po prostu blado i zbyt groteskowo.
Pierwszych osiem odcinków American Born Chinese to podszyta nostalgią za produkcjami młodzieżowymi z Disney Channel urocza komedia akcji poprzeplatana nitkami z chińskiej kultury i mitologii. Całość wypada jako obiecujący prolog, którego rozwinięcie chciałbym zobaczyć w bardziej konsekwentnej, wyższej budżetowo kontynuacji. Narracyjnie jest tu czasami mało przystępnie, wątki są poszatkowane, jednak cała ta dalekowschodnia zabawa w amerykańskim wydaniu wydaje mi się warta Zachodu i kontynuacji.