CHILD OF GOD
Nie podałbyś ręki Lesterowi Ballardowi. To jedna z najobrzydliwszych postaci, jakie pojawiły się w historii literatury. Do świata książek wprowadził ją Cormac McCarthy. Tego pisarza nie interesuje humanizm, a tworzone przez niego światy są zepsute i patologiczne, z każdej kolejnej strony jego powieści atakuje nas mrok, zapach zgnilizny i rozpadu. Na tle takiego krajobrazu pojawia się właśnie Lester Ballard (Scott Haze)– wyrzutek społeczeństwa, błąkający się po ponurych lasach stanu Tennessee. Swoją posturą przypomina bardziej zwierzę – drapieżnika, oślizgłego robaka, który wyszedł z ziemi. Drugi człowiek jest dla niego zawsze wrogiem, niebezpieczeństwem, przeciwnikiem. Wszystkich przeszywa agresywnym spojrzeniem, ma koślawą zgarbioną sylwetkę, jak wilk wystawia ogromne białe zęby przygotowując się do ataku, nieustannie ocieka śliną, warczy, chrząka i pluje.
Aktor razem z reżyserem konsekwentnie dehumanizują głównego bohatera. Ballard to bestia w ludzkiej skórze.
James Franco po Kiedy umieram dalej eksploruje amerykańskie południe. Tym razem schodzi jeszcze głębiej, robi kolejny krok od cywilizacji. Za człowiekiem nie będzie stała kultura, wspólnota, rytuały czy tradycja. Faulkner ciągle jeszcze o tym pamiętał – rodzina była fundamentem, jednostka nie była sama, a racjonalizm ciągle kierował jej wyborami. W Child of God Ballarda do działania popycha już tylko zwierzęcy instynkt przetrwania. To natura jest jego domem – tylko jej funkcjonowanie rozumie i w jej realiach potrafi się odnaleźć. Jednak w końcu zapragnie mieć przyjaciela, mieć kogokolwiek bliskiego, towarzysza niedoli. Wygnany z okolicznej społeczności poczuje potrzebę obecności kogoś obok. Będzie potrafił ją zaspokoić jedynie uciekając na skraj patologii i degeneracji.
Najpierw jego przyjaciółmi zostaną dwa pluszowe misie. To niezwykle dziecinne, ale sam Ballard dzieciństwa chyba nie przeżył. One nigdy go nie zranią, nie obrażą – będą dla niego takie jakie on chce, pójdą za nim krok w krok, będą mu wierne i wobec niego uczciwe. Idealne towarzystwo dla obłąkanego. Jednak to na niedługo wystarczy, Lester będzie musiał znaleźć kogoś w obrębie swojego gatunku. Ballard nie wyznaje żadnej hierarchii wartości, żyje poza jakimkolwiek porządkiem. Nie zna granic, których przekraczać nie wolno, jest osobą nie do końca świadomą swojej podmiotowości. Świat odbiera zupełnie innymi kategoriami – chce jedynie przeżyć, mieć co zjeść, mieć schronienie. W końcu do swojej jaskini zaciągnie zwłoki martwej dziewczyny. Wreszcie będzie mógł się do kogoś przytulić, dzielić z kimś życie, wyobrażać sobie, że dla kogoś coś znaczy. W końcu będzie mógł siebie komuś zaoferować.
James Franco powoli odkrywa przed nami sylwetkę Ballarda. Opowiada nie używając praktycznie słów – sam Lester ich też przecież nie potrzebuje, bez ich pomocy opisuje świat, język nie jest dla niego głównym narzędziem do kontaktu z otoczeniem. Jest to jedna z wielu barier, która go izoluje, pogłębia jego ułomność.
Franco, jako reżyser, jest niezwykle cierpliwym obserwatorem. Nieustannie zbliża się do swojego bohatera – zazwyczaj oglądamy Ballarda w planach bliskich, wyłapując każdy najdrobniejszy niuans, mrugnięcie oka, lekkie podniesienie brwi, ruch ust. Człowiek jest u niego definiowany przez swoje ciało: to organizm i jego reakcje mają decydujące, konstytutywne znaczenie. To one najdoskonalej pokazują, kim Ballard jest. Reżyser więc przeciąga, wydłuża kolejne zbliżenia, czeka – chce, by portret Ballarda był kompletny, pozwala aktorowi wygrać wszystkie emocje, tak by w pełni oddać szaleństwo tej postaci – każda sekunda niezwykle dużo waży.
Child of God to film miejscami obrzydliwy, ciągle uciekający w turpizm, Franco niczego przed widzem nie ukrywa, uwielbia taplać się w ohydzie i brudzie. W kinie amerykańskim rzadko spotykamy się z taką estetyką. To zazwyczaj kino sterylne, zachowawcze i bezpieczne, tworzone pod kategorie wiekowe, mające wychowywać, unikać przemocy, przekleństw i krwi. Franco, swoimi debiutanckimi filmami, w to salonowe reżyserskie środowisko wchodzi z tupetem, bezkompromisowo – w obłoconych butach i rękach wymazanych gównem. Nie potrafię tego nie docenić.
Child of God jest również nieoczywiste pod względem gatunkowym. Fabuła pozornie realizuje motywy kojarzone z thrillerem. Mamy więc lokalną, prowincjonalną społeczność, z której giną kolejne osoby. Jest szeryf prowadzący kryminalne śledztwo i grasujący na wolności psychopata. James Franco z tych składników konstruuje obraz o zupełnie innej tonacji. Reżyser przeprowadza oparte na behawioryzmie studium osoby odtrąconej, wychowanej z dala od jakichkolwiek kulturowych norm. Franco nie jest wobec Ballarda krytyczny – narracja filmu nie jest ukierunkowana na “schwytanie” przestępcy, nie ono ma być kulminacyjnym wydarzeniem. Reżyser jest więc bardzo bliski literackiemu pierwowzorowi, ucieka od moralizatorstwa, stawiania tez i pochopnego wyciągania wniosków. Trafia w nastrój znany z prozy Cormaca McCarthy’ego. W Kiedy umieram literacki rodowód wyczuwalny był najmocniej dzięki stronie formalnej: przeniesieniu polifonicznej narracji książki na język filmu, łączenia ze sobą kilku strumieni świadomości i wielością perspektyw.
Przy adaptacji Dziecięcia bożego Franco również zachował ducha powieści. Jego obraz ma w sobie znany z książki mroczny liryzm, filmowy świat jest podobnie duszny i opresyjny, a wszechobecne błoto i ogromne lasy bezlistnych drzew nie pozwalają nikomu na ucieczkę. Child of God to film, po którym trzeba umyć ręce i unikać luster, by w ich odbiciu nie dojrzeć w sobie, gdzieś głęboko wewnątrz, Lestera Ballarda. Przecież zgodnie z chrześcijańską narracją wszyscy jesteśmy dziećmi bożymi. Ten przewrotny, cyniczny tytuł zachęca, by spróbować na głównego bohatera spojrzeć nieco inaczej. Ostatnia scena filmu również wskazuje na biblijny rodowód tej historii. Przenosi tą opowieść na nową płaszczyznę.
James Franco udowodnił, że doskonale czuje tekst Cormaca McCarthy’ego. Sprawnie porusza się w kreowanym przez niego świecie, igra z wrażliwością widza, nie boi się być nieprzyzwoity. Mam nadzieje, że w przyszłości zdecyduje się zekranizować W ciemność – najlepszą książkę w dorobku amerykańskiego pisarza.