CAPTAIN FANTASTIC. Oscarowy Viggo Mortensen kontra reszta świata
Peter Weir nakręcił trzydzieści lat temu bardzo dobre Wybrzeże moskitów, w którym to Harrison Ford bierze swoją rodzinę i wywozi ją do dżungli w Ameryce Środkowej, żeby lepiej żyć – z dala od konsumpcjonistycznego stylu życia i unoszącym się nad Stanami widmem atomowego holocaustu. Bohater jest przekonany o swojej nieomylności, co prowadzi go na drogę samozniszczenia.
Matt Ross bierze do rąk podobny schemat – bohatera zniesmaczonego dzisiejszym światem, wpadającego w ramiona natury, żyjącego tylko na jej łonie – ale wprowadza tutaj kilka modyfikacji i ten zamiast skończyć niczym Chris McCandless, przegrywając z dzikim światem (który zdaje się mówić szyderczo: „teraz to sobie możesz, wracaj słabeuszu do cywilizacji”), ujarzmia go w jakiś sposób – a nawet więcej, razem z żoną wydaje na świat cały zastęp potomstwa, które już od dzieciństwa jest zaprogramowane ponad miarę: poluje, wspina się na skały, wie jak przeżyć w leśnej głuszy, zna po kilka języków i ma wyryte w pamięci najważniejsze socjologiczne, filozoficzne i politologiczne pojęcia. Pewnego dnia przychodzi jednak wiadomość graniczna – informacja o śmieci matki, którą psychiczne załamanie zmusiło do powrotu na łono społeczeństwa. Rodzina postanawia ruszyć na pogrzeb i wypełnić ostatnią wolę kobiety, ale tutaj następuje kulturowe zderzenie. Bo czy odizolowane jednostki, mimo teoretycznej wiedzy o wszystkim, wiedzą cokolwiek o prawdziwym życiu?
Ross zamyka swoją opowieść w na poły baśniowej konwencji – jest tu sporo przerysowań związanych z całą sytuacją i bardzo ciężko wziąć ją na serio, szczególnie gdy następuje skomasowane nagromadzenie sytuacji wyjętych prawie że z Gości, gości: kiedy odcięci od świata bohaterowie zderzają się z amerykańską codziennością (dostajemy kontrolę policyjną, knajpkę z naleśnikami, supermarket czy kościół). Elementy humorystyczne są tu jednak rozpisane naprawdę dobrze (chociaż czasami kuriozalne sytuacje są zbyt wysilone, jak w scenie z nożami) i wpisują się w motyw przewodni filmu, który jest uniwersalny, pomimo na pierwszy rzut oka mocnego nacechowania ideologicznego całości – czy ojciec, opiekun, ma prawo formować dzieci według własnej wizji świata, nie zważając na społeczne uwarunkowania? Czy jego własny sposób myślenia ma być dla potomków jedyną drogą – przecież nie mogą nawet obchodzić Bożego Narodzenia, dostając zamiast tego, co bardzo wymowne, dzień Noama Chomsky’ego. Ross momentami zbytnio wyolbrzymia pewne elementy, ale podstawowe pytanie lśni tu pełnym blaskiem i zmusza do refleksji, a widz zaczyna się zastanawiać, czym tak naprawdę jest wolność, jak bardzo można popadać w skrajności i że może jednak warto iść czasem ze światem na jakąś ugodę.
Łatwo można było zamęczyć tę fabułę, bo pomimo świetnych dialogów (główny bohater zawsze mówi, co myśli) całość kilka razy zbytnio zwalnia i potyka się podczas tych amerykosploatacyjnych pląsów. Na szczęście reżyser wyciągnął tutaj swoją największą broń, jaką jest Viggo Mortensen. Nowojorczyk odgrywa swoją rolę fantastycznie i po raz kolejny udowadnia, że złożone postacie głowy rodziny nie są mu obce (Historia przemocy, Droga) – jest odrzucający w swoim dążeniu do perfekcyjnego zahartowania dzieci i radykalnym podejściu do amerykańskiego stylu życia, ale równocześnie jawi się jako ciepły ojciec, cierpiący po utracie najważniejszej osoby w życiu, której nie mógł w żaden sposób pomóc, nawet pomimo swoich umiejętności przeżycia w każdych warunkach. Mortensen jest tutaj katalizatorem, ale gromada dzieciaków znakomicie mu wtóruje – nie są tylko humorystycznym dodatkiem do wewnętrznej szamotaniny ojca, ale integralnymi elementami opowieści. Zresztą jedno z nich przechodzi tutaj swoją własną kompleksową podróż, mimo nagromadzenia bohaterów. Trzeba też pochwalić jak zawsze znakomitego Franka Langellę, który świetnie bawi się postacią teścia głównego bohatera, zaskakująco niejednoznaczną.
Film Rossa, mimo iż na pierwszy rzut oka wydaje się być absurdalną komedią o dziwakach zmuszonych do ponownego bratania się z odrzucających ich światem, szybko stawia przed widzami zastęp prowokujących do myślenia pytań. Nie wszystko jest tu odpowiednio rozwinięte, całość pozostawia trochę niedosytu, szczególnie po początkowej nadbudowie fabularnej, a zakończenie razi swoją nagłością – chociaż ostatnia scena jest znakomita i stanowi błyskotliwą klamrę. Ostatecznie jednak jest to naprawdę intrygująca opowieść o pułapkach rodzicielstwa, przebrzmiałych ideach zamykanych dzisiaj na biopółkach w supermarketach i skostniałej w swoim myśleniu współczesnej Ameryce, którą nagłe najście krnąbrnego Kapitana Fantastycznego, wyrzuconego od dawna poza nawias, zmusza do myślenia na sobą samą. A Viggo Mortensen ma siłę przebicia i tegoroczna nominacja oscarowa jest jak najbardziej uzasadniona. Taką powieść napisałby pewnie John Steinbeck, gdyby urodził się w czasach kontrkultury i dzisiaj spoglądał zza zadymionego jointa na gnającą na złamanie karku Amerykę, która gdzieś po drodze zagubiła rodzinne wartości.
korekta: Kornelia Farynowska